wtorek, 30 grudnia 2014

Książkowe wyzwania 2015

Co roku postanawiałam sobie wziąć udział w jakimś wyzwaniu czytelniczym. Potem o tym zapominałam. Cóż, i tak czytam więcej niż przeciętny Polak - niech więc moje zapominalstwo będzie mi wybaczone.

Rok 2014 teoretycznie upłynął mi na wyzwaniu "Przeczytaj tyle, ile masz wzrostu". Jako że jestem kompaktowa/kurduplasta/niska, miałam przeczytać 82-83 książki. Czy przeczytałam? Na pewno. Zdaje się, że udało mi się pochłonąć ich nawet więcej. Jako instagramowiczka polubiłam hashtagi "#nakawę"/"#nakawe" - wrzucało się na swój Instagram zdjęcie aktualnie czytanej przy kawie książki. Pomysł był autorstwa, tak sądzę, dziewczyn z "Misja: Książka". Dzięki niemu na dobre rozpoczęłam swoją przygodę z tym portalem społecznościowym (jeśli można go tak nazwać). Kolejnym hashtagiem było wyzwanie "#BooksAroundTheRainbow" - tu było się nominowanym przez instagramowicza, który wybierał Ci kolor książek, jakie masz pokazać na zdjęciu. Ja dostałam przydział na czerwony, zielony i niebieski. Wyzwanie to było w sumie dobrym sposobem na spalenie zbędnych kalorii, bo ściągałam z półek 90% moich książek w danych kolorach, a uwierzcie - to niezła gimnastyka, jeśli ma się książki poupychane wszędzie, gdzie tylko się da ;) A jaka przy tym jest frajda! Tak na marginesie... Mówi się jeszcze "frajda", czy to już passe?

Rok 2015 upłynie mi na kilku wyzwaniach, które postanowiłam połączyć w jedno. Przede wszystkim - w Internecie jest kilka list książek do czytania. Mnie najbardziej spodobała się ta:

Źródło: Internet

Zamierzam zabrać się za nią od razu po Nowym Roku :) Wymyśliłyśmy z Marleną z Instagrama, znaną tam jako @majena1986, nowe hashtagi: "#wyzwanieczytelnicze2015" i "#instagramczyta". Jeśli ktoś z Was chce do nas dołączyć - i do kilku innych instagramowiczów - hashtagujcie tak swoje zdjęcia książek, które czytacie! :)

Podoba mi się też wyzwanie, do którego dołączyłam na Facebooku - trzeba przeczytać 52 książki w 2015 roku. Pryszcz. Połączenie obu tych wyzwań nie stanowi żadnego problemu.

Kusi mnie też wyzwanie "Autorzy od A do Z" - sama nazwa wyzwania sugeruje nam, na czym ono polega - czyta się książki autorów, których nazwiska zaczynają się na kolejne litery alfabetu. Dla utrudnienia można spróbować w polskimi literami ;)

Są też wyzwania dotyczące koloru okładek (cała gama kolorów po kolei), wyzwania miesięczne według konkretnych list, tematyczne, gatunkowe, a na cały rok Internauci tworzą na wzór powyższego zdjęcia swoje własne listy, nieco uproszczone. Świetna jest też lista BBC (dostępna na http://www.goodreads.com/list/show/10203.The_BBC_Book_List_Challenge).



Podsumowując - książkowe wyzwania to nie tylko świetny sposób na promocję czytelnictwa, ale i wprost genialny sposób na motywowanie samego siebie do czytania. Listy można często dostosować do własnych upodobań, a nawet jeśli nie - poznajmy książki, po które normalnie byśmy nie sięgnęli!

A może znacie lub macie pomysł na inne wyzwania? Chętnie się ich podejmę :):):)

Życzę Wam zaczytanego Nowego Roku 2015, Drodzy Czytelnicy!

sobota, 13 grudnia 2014

Spór o lektury szkolne...

Jakiś czas temu rozgorzał w Internecie spór - jakie lektury szkolne byłyby najlepsze, najchętniej czytane i czy w ogóle zmieniać kanon lektur? Każdy ma swoje zdanie na ten temat, ja dziś wyrażę głośno swoje, w końcu zdobyty w toku ponad 20-letniej edukacji tytuł nauczyciela bibliotekarza mnie do tego upoważnia.

Edukację w szkole podstawowej rozpoczęłam w 1993 roku. Wiadomo, demokracja kiełkuje, w szkołach ciągle stołki grzeją głównie nauczyciele starej daty, lista lektur była przestarzała. Być może nie do końca tak to odczuwałam, ale po latach widzę, że byłam chyba jakimś diabelskim wyjątkiem, skoro mniej więcej ogarniałam rozumem siedmiolatki te wszystkie lektury, którymi mnie karmiono na lekcjach, i nie zgłaszałam braku zrozumienia dla niektórych opisanych sytuacji czy zachowań bohaterów. Wiecie, co jest jednocześnie zabawne i przerażające? To, że po dwudziestu latach lista lektur niemalże nie uległa zmianom. Dzieci nadal mają obowiązek czytać o psie, który jeździł koleją, Plastusiu od pamiętnika, Filonku Bezogonku (obrońcy praw zwierząt pewnie mają zastrzeżenia do tytułu), o przygodach Anaruka z Grenlandii, choć nie wiedzą, gdzie Grenlandia leży, książki Konopnickiej, Kownackiej, Papuzińskiej, Bahdaja, Makuszyńskiego i innych. Sytuacja zmienia się w klasie 4, kiedy do listy lektur po 1993 roku doszedł "Harry Potter", czy też "Opowieści z Narnii". Wiadomo, Sienkiewicz i Prus w komitywie z Kernem i panią Kruger depczą po piętach Niziurskiemu, Mickiewiczowi, Kiplingowi i Twainowi. Nazwiska znane od lat. I to jest właśnie sedno problemu.

W gimnazjum (jako jego pierwszy, eksperymentalny rocznik mogę to potwierdzić, bo tego doświadczyłam) lista lektur przeraża - Sienkiewicz, Homer, Fredro czy Żeromski, a do wyboru Sienkiewicz, Ożogowska (o ile Musierowicz kocha się do tej pory, tak Ożogowska jest już przestarzała), Nienacki i Dygasiński. W drugiej klasie powtórka z Sienkiewicza i Żeromskiego, ale na pociechę mamy Tolkiena i Lema. No i Siesicką, która tak jak Ożogowska, w obecnych czasach jest po prostu naiwna. Trzecia klasa to już Hemingway, Czechow, Kamieński, Słowacki, Orwell, Kochanowski i Wyspiański. Czyli lektury, które w wielu przypadkach czyta się ciężko nawet studentom polonistyki. Do wyboru ciekawy Białoszewski, Gaarder, Mitchell (to głównie dla dziewcząt), ale i Prus oraz Sienkiewicz.

Liceum to w zasadzie powtórka z całości gimnazjum plus kilka nowych pozycji - Conrad, Dostojewski, Kuncewiczowa, Szulc, Gombrowicz, Kapuściński, Mrożek, Camus, Masłowska... Zabawne, że na każdym etapie edukacji te najciekawsze lektury są omawiane wyłącznie we fragmentach!

A teraz do rzeczy. Z moich obserwacji wynika, że dla wielu młodych ludzi język i tematyka niektórych lektur jest po prostu nie do przeskoczenia. Wiadomo, nikt nie każe uczyć o Justinie Bieberze czy czytać "Zmierzchu", ale przestarzałe lektury po prostu zniechęcają do sięgania po inne książki, do czytania w ogóle. To już nie jest przyjemność, ale przymus. Lektury szkolne wywołują w 90% przypadków ograniczenie kontaktów z książką w przyszłości! Nie bez znaczenia jest też natłok lektur w szkołach, gdzie, jak wiadomo, każdy przedmiot ma przeładowany program. Nic dziwnego, że "Matura to bzdura" święci triumfy w Internecie - samej ciężko mi było ogarnąć całokształt materiału w szkole średniej, a dodam, że byłam zawsze raczej ambitna.

Do czytania zniechęca jednak nie tylko lista lektur, ale i sposób ich omawiania na zajęciach. Do tej pory w szkołach uczą nauczyciele mający nawyki z PRL albo nudzący się w swojej pracy. Oczywiście nie uogólniam, bo znam wielu nauczycieli z pasją, ale sami przyznacie - nie macie takich odczuć, kiedy myślicie o swoich (teraźniejszych lub byłych) nauczycielach? Reforma edukacji, po której zamiast do twórczego myślenia zmusza się do odtwórczego kombinowania, żeby trafić w klucz egzaminacyjny, była błędem. Tak, mówię to wprost - to był błąd. W tej formie to było najgorsze, co mogło spotkać młodzież. Ktoś chyba nie przemyślał do końca przebiegu reformy i miał cichą nadzieję, że się powiedzie. Surprise!

Pod artykułem Gazety Wyborczej na Facebooku, na temat kanonu lektur wypowiadali się czytelnicy. Zszokowała mnie wypowiedź pewnego pana, grubo po 60 roku życia. Używając wersalików (przebrnęłam przez jego komentarze wyłącznie z ciekawości, bo wizualnie było tragicznie) stwierdził, że uczniowie "mają dostać kanon lektur i już, mają czytać, jak im każą!". Zero zrozumienia. Domyślam się, że to efekt wychowania i edukacji, kiedy narzucano ludziom wiele rzeczy, a oni nie mieli nic do gadania. Pan po prostu tak był kształcony i myśli, że tak jest teraz. Ale litości, mamy - jeszcze - 2014 rok, każdy ma prawo powiedzieć, co go boli, najlepiej w kulturalny sposób. Ja staram się wczuć w sytuację obecnej młodzieży, która katowana jest niezrozumiałymi dla nich lekturami, przez które muszą przebrnąć, ale jest to droga przez mękę. Wiem, że jakiego kanonu by nie ustalono - jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził i zawsze ktoś będzie miał jakieś "ale". ALE...

Tyle jest ciekawych, wartościowych książek... Nie mówię, żeby od razu rezygnować z klasyki. Ona też jest ważna, nawet bardzo ważna. Tylko czy naprawdę nie da się czytać czegoś, co nie straciło na aktualności 20-30 lat temu? A przede wszystkim - czy naprawdę nauczyciele nie umieją uczyć inaczej, ciekawiej? Wiem, że umieją. Wiem, bo sama miałam genialnych nauczycieli, a na studiach wręcz arcygenialnych literaturoznawców jako wykładowców. Wystarczy odrobina chęci, zmiana podejścia do ucznia, do nauczania lektur. Rozumiem, że najprościej jest iść od lat wytyczoną ścieżką i najłatwiej korzystać ze swoich - lub cudzych - opracowań przez całe lata nauczania (i bycia nauczanym)... Ale nie sądzicie, że to cofanie się, a nie dawanie kroku naprzód? Odrobina inicjatywy, choć wiem, że przy marnych zarobkach po prostu już nie chce się jej wykazywać, nie zaszkodzi. Zainteresować lekturą nie jest trudno, jeśli omówienie jej nie polega na napisaniu wypracowania przedstawiającego bohatera, streszczeniu fabuły albo omówieniu znaczenia niebieskich firanek. Nawet Szymborska miała problemy z interpretacją własnej twórczości na maturze, kiedy dano jej taką możliwość dobrych kilka lat temu.


I choć moje zdanie pewnie nic nie znaczy, lżej mi na duszy, że powiedziałam, co myślę.

Podpisano:

Karolina Furyk, wojująca o uaktualniony kanon lektur w szkołach

środa, 10 grudnia 2014

Dlaczego książka to dobry prezent na Gwiazdkę?

Wbrew pozorom odpowiedź nie brzmi "bo tak". Książki jako prezenty mają swoje zalety i niestety kilka wad. Myślałam o tym wczoraj w nocy i wymyśliłam, co następuje:

WADY

- Książki zajmują miejsce na półce, na której można przecież postawić coś innego. Na przykład świecznik, telewizor, kubek, zestaw kryształów odziedziczony po (pra)babci, komplet filiżanek czy popielniczkę. Albo ramkę ze zdjęciem kota. Okropne te książki! Po co mają szpecić swoimi kolorowymi grzbietami nasze półki?!

- Książki są drogie. Tu bez ironii. Serio są drogie. Ubolewam nad tym, że tak wiele kosztów generują sieciówki, a nie wydawnictwa, a dzięki temu książki są droższe niż być powinny. No ale cóż - każdy chce zarobić. Ja dzięki Bogu korzystam z promocji (dziś "Dzieci '44" na publio.pl za 9,90 zł!) tanich księgarni albo Pewnego Znanego Dyskontu Książkowego :) E-bookami, które są z reguły tańsze, też nie pogardzę, ale tylko wtedy, kiedy nie zawierają zdjęć. Wtedy zdecydowanie wolę wydania tradycyjne, papierowe. Nawet za wyższą cenę.

- Można sobie "strzelić dubleta", czyli tłumacząc na język polski - kupić komuś kolejny egzemplarz tej samej książki. Bo w sumie jeśli ktoś jest takim molem książkowym jak ja i ma tyle książek co ja (cytując GW - ponad 200 książek to "dużo", więc ja mam tzw. "fchuj" [wybaczcie pseudowulgaryzm], skoro liczba moich książek oscyluje w okolicach 6 tysięcy) to nigdy nie wiadomo, co się trafi pod choinką. Łączy się to z...

- Gustem czytelniczym. Bywa różny. Najlepiej po prostu podpytać mola książkowego, co lubi, ale wiele osób uważa to za prezentowe faux pas. Nie wiem, czemu. Ja wolę być zapytana, niż dostać czwarty egzemplarz "Małego Księcia" - choć jego nigdy za dużo. Albo dostać książkę Lema, którego nie lubię. Lub "Pięćdziesiąt twarzy Greya" z okazji zbliżającej się ekranizacji, bo tego też nie lubię.

- Istnieje możliwość kombinacji dwóch ostatnich punktów - ktoś trafi w nasz gust, bo wie, że lubimy danego autora, ale będzie dublet, bo mamy wszystkie jego książki, o czym obdarowujący może nie wiedzieć.

- Ktoś może czuć się zmuszony do czytania, a prezent ma sprawiać przyjemność. Na tej samej zasadzie ja wolę dostać książkę niż kolejną bluzkę do kolekcji, w której i tak nie będę chodziła.

ZALETY

- Książki kształtują światopogląd, rozwijają wyobraźnię, uczą ortografii i zasad poprawnego pisania, mówienia...

- Książka zajmie nas na jakiś czas - może to być kilka godzin albo kilka dni, ale uznajmy, że jest to prezent "długofalowy".

- Książkę można czytać ponownie i ponownie... i ponownie. W kółko. Nie wyeksploatuje się, dopóki nie odpadnie nam okładka a od popękanego grzbietu nie odpadnie połowa stron.

- W razie potrzeby może nam posłużyć za podkładkę pod kubek (byle ostrożnie), przycisk do papieru, ozdobę, stolik nocny, poduszkę i inne tego typu. Pomysłów na kreatywne wykorzystanie książki w Internecie jest mnóstwo.



I choć na pewno istnieje o wiele więcej wad i zalet książek jako prezentów gwiazdkowych, ja pomyślałam właśnie o tych. I odebrałam dziś paczkę z książkami-niespodziankami dla Rodziców. A w sobotę wymieniłam się książkowymi prezentami z P. (tak, wiem, prezenty na Gwiazdkę dane na Mikołaja to trochę dziwny pomysł, ale nie mogliśmy się powstrzymać).


Sama sobie również kupiłam prezenty książkowe. Paczka z aros.pl była sporawa... Odebrane w poniedziałek zostały:


Genialna książka, którą kiedyś już czytałam. Pozycja obowiązkowa dla kobiet!


Jakiś komentarz jest tu w ogóle potrzebny? <3


Do tego długo się zbierałam, ale książka jest podobno na tyle ciekawa, że postanowiłam zaryzykować i ją nabyłam :)


Ostatni, brakujący tom sagi o cichociemnych. Uwielbiam te książki tak samo mocno, jak uwielbiałam serial telewizyjny.

Reasumując - nikt mi nie wmówi, że książki to zły prezent, bo wszystkie wymienione przeze mnie wady da się jakoś przekuć na zalety, no, może poza wysoką ceną. A teraz wracam do czytania mojego prezentu od P. - stara baba wzięła się za "Igrzyska śmierci" i wiecie co? Może nie jest to zbyt ambitne, bo jest skierowane do młodzieży (nie wiedzieć czemu takie książki rzadko są ambitne), ale ma coś w sobie. I cieszę się, że nadrabiam lekturę tej serii.

P.S.
Ucieszyłabym się też z misia z Fundacji TVN :) Są słodkie!




[Wszystkie zdjęcia okładek pochodzą ze strony aros.pl.]

piątek, 28 listopada 2014

Grubsze znaczy lepsze!

I nie chodzi tu o słynne "kochanego ciałka nigdy za wiele"/"to nie tłuszczyk, to erotyczna powierzchnia użytkowa". Choć tak właśnie podchodzę do tych spraw ;) Dziś chodzi mi głównie o grube książki i ich deprecjonowanie przez wiele osób.

Od dziecka słyszałam w szkole, że grube książki są nudne, okropne i w ogóle powinno się je spalić. To zdziwienie w oczach koleżanek i kolegów z klasy, kiedy łykałam jak szalona te wszystkie opasłe tomiszcza - bezcenne! Bo jak można czytać coś, co ma powyżej 150 stron?

Otóż można.

Postanowiłam sprawdzić, jak wiele umiarkowanie grubych książek znajdę w swoich skromnych kieleckich zbiorach. I wiecie co? Chyba tego sporo.


(z góry przepraszam za jakość, na końcu wpisu będą zbliżenia ;))

Postanowiłam rozpisać sobie wady i zalety grubych książek. Średnio na jeża wyszło mi z wadami, za to zalet jest sporo!

Wady:
- ciężar,
- objętość zajmująca miejsce w bagażu - jeśli wyjeżdżamy (nie dotyczy e-booków),
- opasłe e-booki czyta się gorzej niż opasłe tomiszcza drukowane,
- chu...de książki nie mają pękających grzbietów. Wcale nie chciałam napisać o pękających grzbietach, używając wulgaryzmu. Wcale. No dobra, żartuję. Chciałam. Bo taka prawda.

Zalety:
- objętość starcza na wiele godzin delektowania się lekturą,
- można wypić przy czytaniu dużo herbaty/kawy, a przecież nawadnianie organizmu jest ważne ;),
- jest co czytać, nawet wtedy, kiedy zabierasz na wyjazd jedną książkę,
- fajnie leży w rękach - zwłaszcza tom wydany w twardej oprawie,
- stos grubych książek może udawać stolik nocny,
- samoobrona! Jak komuś przyfasolisz takim tomiszczem, możesz go naprawdę nieźle uszkodzić...
- ...albo on Ciebie... No dobra, to wada.
- cena nie różni się od ceny cienkiej książki,
- wymówka "Nie mogę teraz, bo czytam" starcza na dłużej,
- jeśli książka jest wciągająca, nie chcesz się od niej odrywać - czyli przepadasz na cały dzień. Albo kilka dni,
- autor jest w stanie przedstawić szczegóły, które normalnie by pominął.

Tu następuje cytat z Królowej Adosławy, która obchodzi dziś kolejne osiemnaste urodziny, a która wczoraj wręczyła mi "Zaginioną dziewczynę" jako prezent urodzinowy:

"Niektórzy się zastanawiają: o czym można tak dużo (i grubo) pisać. Ale inaczej nie da się w książce zawrzeć wszystkich elementów, które są bardzo istotne dla takich książek jak chociażby "Zaginiona dziewczyna'..."

(Całusy, Aduś :* Czy teraz, kiedy o Tobie napisałam, cieszysz się jeszcze bardziej z przyjaźni ze mną?)

Reasumując, grube książki są naprawdę fajne. Wymiatają. I może czytanie ich zajmuje więcej czasu, a mnie życia nie starczy, żeby przeczytać wszystko to, co mam w swoich zbiorach, ale przysięgam - spróbuję! Nawet za cenę grubej Karoliny, która gromadzi tłuszczyk, siedząc na kanapie i pochłaniając to wszystko.

(P. właśnie mi zasygnalizował, że taka opcja nie wchodzi w rachubę, więc... Trochę ruchu nie zaszkodzi! Przecież można czytać w wielu miejscach i pozycjach :D)


Takie drobne porównanie - najcieńsza Gaskell i Flynn :)



A teraz część dla czytelników pełnoletnich - bo erotyczna - ZBLIŻENIA (przepraszam za jakość, srajfon odmawia mi już posłuszeństwa, a i wywaliłam się do tyłu w pewnym momencie - chyba z wrażenia... I wielkie sorry za brak np. Hardego Portiera, znaczy "Harry'ego Pottera" - został u Rodziców. A jest objętościowo, jak wiadomo, dosyć ciekawy):



(tak, to tu mną zachwiało :D)






Życzę Wam jak najwięcej takich grubych, wciągających książek! Cienkich też Wam życzę dużo, bo jakby nie było - książka to książka. Nie ma dyskryminacji :)

środa, 26 listopada 2014

Książkowo - urodzinowo :)

Podstawowe życzenie od moich znajomych brzmiało: "jeszcze więcej książek!". I wiecie co? Spełniło się. W południe odebrałam wyczekaną paczkę z Arosa.


Dokupiłam też urodzinowe wino ;) 
(Dziś nie proszono mnie o dowód - sprzedawczyni zna mnie od lat...)

Przede wszystkim - NIGDY nie czytałam książek Elizabeth Gaskell. Wiem, że obok Jane Austen i sióstr Bronte jest chyba najbardziej znaną angielską pisarką XIX-wieczną, ale jakoś mi umykało wszystko to, co stworzyła. "Panie z Cranford" chciałam kupić już kiedyś, przez zwracające uwagę wydanie, ale sobie odpuściłam. I dobrze. Teraz mam piękny komplet :)

"Żony i córki" miałam jako e-book z publio.pl, ale takie opasłe tomiszcza jako e-booki czyta mi się kiepsko, więc zaczynałam, czytałam kilka stron i odpuszczałam. I tak kilka razy. "Północ i południe" jest z kolei porównywane do "Ziemi obiecanej", więc jestem tego bardzo ciekawa.

No i te piękne wydania... Obwoluty są CUDOWNE, ale zakochałam się na amen w samych okładkach, kiedy oczywiście - jak to ja - zdjęłam obwolutę.


Choć nie przepadam za typowo babskimi okładkami, ba, uważam je za tandetne, tak te są po prostu przepiękne. Jednocześnie bardzo ozdobne i bardzo proste. Wydanie - bajka. Wydanie - ideał.


Nawet Frankowi podobają się te okładki ;)


W akcie odwagi postanowiłam wziąć "Żony z Cranford" na randkę do wanny. Bo kto mi zabroni w urodziny zrobić sobie BOOK SPA? ;) W ruch poszła kula musująca z Biedronki (szał ciał - kula kosztuje grosze, a pachnie wspaniale), w której ukryta była tandetna bransoletka. Pasuje jednak do okładki i kotu też się podoba. Choć może nie mam racji, bo co chwilę przykrywał ją ogonem ;)

Jedno jest pewne...

Wydanie, wydaniem, ale będę miała co czytać :D 

I odkryłam, jak bardzo tęskniłam za kobiecą klasyką literatury angielskiej XIX wieku!


P.S.
Utrzymuję, że gdyby skreślić dwójkę przed ósemką i na jej miejsce wpisać jedynkę, ciągle miałabym 18 lat. Am I right?

niedziela, 23 listopada 2014

Blogotok #2 - czyli jak spędziłam piątkowy wieczór (i część nocy)...

Podsumowanie: było zajebiście.

Dlaczego zaczęłam od podsumowania? Bo tak. Bo naprawdę było zajebiście. Bo trzeba to powiedzieć na początku. Organizatorzy spisali się na medal! Blogerzy dopisali (choć szafiarki wybrały pewnie półfinał konkursu Off Fashion - o tym jeszcze wspomnę), poznałam mnóstwo nowych osób, każdy miał swoją historię do opowiedzenia, od każdego czegoś się nauczyłam. Nie z każdym porozmawiałam, bo nie było takiej możliwości - za duży wybór rozmówców :D Choć przy kolejnej edycji będę robiła wszystko, co w mojej mocy, żeby z każdym zamienić choć słowa "cześć, co słychać?".


Fot. Marcin Jarosław Białek


Wszystko zaczęło się w piątek o 17:30. Kino Moskwa w Kielcach, gdzie odbywały się prelekcje, już zapełniało się ludźmi. Dostałam swój identyfikator i torbę z "giftami" (gin wypiję w swoje urodziny w środę, obiecuję! Wasze zdrowie!). Zagadałam się ze znajomym, który zastępował chorego P. na stanowisku oficjalnego fotografa Blogotoku. Pogadałam z kolegą ze studiów, blogerem sportowym. Poznałam kilka sympatycznych blogerek. I wtedy zaproszono nas na górę, do sali kinowej, na prelekcje...


Fot. Marcin Jarosław Białek


Podobno wiem, co dobre ;)

Fot. Marcin Jarosław Białek




fot. Ciekawe Kielce


Po krótkim wprowadzeniu swoją prezentację rozpoczął Rafał Sobierajski z http://rafalsobierajski.wordpress.com/. Opowiadał o muzyce - bardzo trafne uwagi, jeśli mam to określić jednym zdaniem. I naprawdę przypomniało mi się dzieciństwo na widok kasety magnetofonowej - dzięki, Rafał!

Kolejnym prelegentem był Michał Szatiło z http://volantification.pl/. Dzięki Tobie doszłam do wniosku, że nie powinnam prowadzić bloga, bo nie poruszam tematu pieniędzy, seksu, jedzenia etc. ;) A tak serio serio - było super. Naprawdę.

Trzeci wypowiadał się Edwin Zasada z http://http://zabijgrubasa.pl/. Po pierwsze - szacun za podjęcie niesamowitego wyzwania. Po drugie - szacun za pociągnięcie za sobą innych. Po trzecie - jesteś naprawdę fajnym facetem! I pozdrawiam Paulinę :)

Krótka przerwa była okazją do bliższego poznania prelegentów, udzielania wywiadów i zrobienia sobie selfies z innymi blogerami. Albo do zjedzenia czegoś ciepłego. Ja akurat zagadałam się w grupce :)


Fot. Edyta Woźniak

Po chwili wróciliśmy na górę, by kontynuować prezentacje. Dotarli do nas http://www.alemeksyk.eu/, którzy opowiadali o pasji gotowania i o kuchni meksykańskiej. Przyda nam się na pewno, jako słuchaczom, kilka dobrych rad dotyczących prowadzenia bloga - jestem za nie wdzięczna i biorę je sobie do serca! Jesteście wspaniali!

Na koniec swoją prezentację przedstawił Michał Szafrański z http://jakoszczedzacpieniadze.pl/. Może dzięki Tobie w końcu nauczę się oszczędzać :D Wystąpienie w stu procentach profesjonalne!

A po prelekcjach obejrzeliśmy film "Blogersi", który znałam jeszcze ze studiów i... poszliśmy na After Party!

Przyznaję się bez bicia, że pierwszy raz byłam w rewolucjonizowanej przez Magdę Gessler restauracji American Home. Jestem mało wymagająca, więc mi się podobało. No i nie jestem od oceniania knajp, tylko książek, więc tyle na ten temat :) Najważniejsze, że w AH mieliśmy okazję do rozmów na każdy temat. Miałam też możliwość nieco bliższego poznania prelegentów, których naprawdę polubiłam. 


Fot. Edyta Woźniak

To, co było potem, niech pozostanie naszą słodką tajemnicą :) Dodam tylko, że w jednej z restauracji, do których poszliśmy później, spotkaliśmy kilku znanych projektantów - jurorów Off Fashion. Tak, tego Off Fashion, dla którego olały nas szafiarki ;) Wasza strata, dziewczyny! Ominął was świetny wieczór w doborowym towarzystwie!



Reasumując, chciałam serdecznie podziękować wspaniałym organizatorom, prelegentom i wszystkim blogerom - tym, z którymi miałam okazję porozmawiać i tym, z którymi tej okazji nie miałam, ale i tak cieszę się, że byliśmy razem na Blogotoku. 

Byle do kwietnia! See you later! ;)


Fot. Edyta Woźniak


poniedziałek, 17 listopada 2014

Kiedy mól książkowy dorwie się do książek... Następuje apokalipsa.

Zainspirowana postem znajomej na Instagramie, a także dyskusją, jaka się pod nim wywiązała, a w której miałam czynny udział, postanowiłam napisać co nieco o sprzątaniu. Koleżanka układała książki w środku nocy. Cóż, układała to pojęcie względne - podobno skończyło się na wywaleniu wszystkich książek z półek na podłogę i przeglądanie ich. I wiecie co? ZNAM TO SKĄDŚ.

Perfekcyjna Pani Domu złapałaby się za głowę, gdyby zobaczyła, co Mało Perfekcyjna Bibliotekarka wyczynia ze swoimi książkami. Bo kiedy już mól książkowy zacznie układać swoje książki na półkach, nie ma zmiłuj. Wszystkie muszą być obejrzane, obwąchane, zmacane jak dziewczyna na randce (ustalmy, że trzeciej) i przede wszystkim - otoczone czcią.




Tak to wyglądało w moim pokoju w domu Rodziców. Tego lata. Nudziłam się chyba, bo wywaliłam wszystkie książki na okno (zapalone światło nie wzięło się znikąd - książki zasłoniły naturalny dopływ tegoż światła z okna), kanapę, stolik, komodę, podłogę... Przetarłam elegancko półeczki, poprawiłam Narnię*, żeby mnie nie korciła, książki delikatnie wyczyściłam z kurzu, który nagromadził się na nich w czasie mojej nieobecności... A jako że kiedy Bóg rozdawał wzrost, ja stałam w kolejce pod księgarnią - drabina była mi niezbędna, więc znalazła się na samym środku mojej kliteczki. Obok rowerka treningowego/wieszaka. 

Przerwa co 5 minut była oczywiście wysoce usprawiedliwiona, bo nawet sobie nie wyobrażacie, jakie skarby można znaleźć w odmętach regałów! 


Przykładowy "Skarb"

Trzy dni później... No dobra, żartuję. Jakimś cudem udało mi się wygrać zakład z moją 85-letnią Babcią (która wiedziała, czego się spodziewać po takim bajzlu, w końcu ma 85 lat doświadczenia) i wszystko to zorganizowałam w jeden dzień. Byłam dumna z siebie, Babcia była dumna ze mnie, a Perfekcyjna Pani Domu mogłaby być ze mnie dumna, gdyby tylko zechciała.

W sytuacjach ekstremalnych, kiedy nagle zachciewa mi się przekładać książki - a wierzcie, to się zdarza na okrągło, o różnych porach dnia i nocy - pozostaje mi kielecki księgozbiór. Tu mogę się wykazać :) Pokój ciasny, ale własny, a książek za dużo - od podłogi po sufit niemalże. Każdy, kto wchodzi po raz pierwszy do mojego pokoju, robi wielkie oczy ze zdziwienia i stwierdza, że już wie, czemu jestem taka rąbnięta. 

Otóż w Kielcach posiadam ok. 500 książek z mojego i Rodziców bogatego księgozbioru. To niecałe 10% tego, co mamy, ale zawsze to coś. Można je układać, przekładać, wyciągać z półek, dotykać, a jak nabiorę ochoty na jakąś książkę - po prostu po nią sięgam. Czasem zwyczajnie na półkę, czasem muszę wejść na krzesło, a czasem zawisam na meblach w akrobatycznej pozycji, która zagwarantowałaby mi zwycięstwo w Mam Talent. Nikt mi nie wmówi, że obcowanie z książkami to nie sport ekstremalny :)


Czasem książki ściągane z szafy zajmują całe biurko...

Czasem pomaga mi Pan Franciszek.


A czasem po prostu TRZEBA ogarnąć książki wiszące Ci nad głową. 
Żeby przypadkiem Cię nie zabiły.


To moje kieleckie zbiory kilka miesięcy temu. 472 książki. 
Od tamtego czasu przybyło ich pewnie z 50...


No i gdzieś trzeba wcisnąć dwie kolekcje z Wyborczej.

A jako ambitna bibliotekarka mam magistra z upychania książek po kątach. Nigdy nie ma dla mnie zbyt mało miejsca na książeczki - skitrać umiem je wszędzie. 

Problem z taką ilością książek - poza pewnego rodzaju apokalipsą następującą w Dniu Układania Książek na Półkach - to JAK je układać. Pamiętacie instagramowy challenge "Books Around the Rainbow"? Układało się książki kolorami. Mnie z lubością wyzywano, bo moje układanki były dzielone na kilka zdjęć. Tyle tego było.




Czasem było mi zielono...




A czasem był wielki błękit...




Albo czerwień, kolor miłości ;)

Po tym wyzwaniu zawsze byłam upocona jak dzika świnia - sorry za dosadność. To były dobre treningi. Skacz, durna, po meblach, ściągaj książki z półek, szafy, a potem układaj je tak, jak były, bo to przecież PUZZLE, kurna! Każda książka ma swoje miejsce nie tylko z powodu wygody, ale i z przymusu - mój system działa od lat i wiem, co gdzie leży. Możecie to sprawdzić, odpytać mnie. Do tej pory tylko raz nie trafiłam z tytułem książki i jej miejscem w zbiorach. To praktyczna umiejętność, zwłaszcza wtedy, kiedy proszę Mamę o przywiezienie mi jakiejś książki z Gliwic.

K: "Mamuś, przywieź mi "XYZ", proszę...
M: "A gdzie to leży?"
K: "Druga półka od góry, regał od strony szafy, drugi rząd, koło "ZYX" i "YXZ"

Życie.

I wiecie, kiedy jeszcze opłaca się umiejętność szybkiego układania książek?


Kiedy pakuję walizkę na wakacje!!! :D


*Narnia: mityczna kraina z utworów Lewisa, a także magiczne "przejście" z tyłu regałów na książki, doskonale znane bibliofilom posiadającym meble ze sklejki :D

Furyczek na Blogotoku!

Z radością ogłaszam, że jako świeżak w dziedzinie blogowania (a przynajmniej pod własnym nazwiskiem) dostałam się do szacownego grona uczestników spotkania blogerów i vlogerów Blogotok :)


To będzie moje pierwsze takie spotkanie, więc jakaś obawa przed nim istnieje. Mam nadzieję, że szybko minie i będę się świetnie bawiła, a przy okazji poznam blogerów i vlogerów z Kielc i okolic, dowiem się czegoś nowego o blogowaniu... Zawsze fajnie jest poznawać nowych ludzi, a jeśli coś Cię z nimi łączy - to już w ogóle super.

Dlatego trzymajcie za mnie kciuki w piątek :) 

Więcej informacji na http://blogotok.pl/ oraz na https://www.facebook.com/blogotok?fref=ts

czwartek, 13 listopada 2014

Promocja Wedla - why not? ;)

Nie jestem wielką miłośniczką czekolady. Tabliczka starcza mi czasami na miesiąc, a czasami przeterminuje się, zanim sobie o niej przypomnę. Jednak wczoraj otworzyłam czekoladę z Wedla (dziś powtórzyłam ten proces z drugą), by zgarnąć kod promocyjny. Za 12 punktów można dostać jeden z trzech kubków, a czekolada warta jest 1 pkt. To nic, że kubków mam aż nadmiar - nie o nie mi chodziło. Po rejestracji kodu na stronie Wedla, na Nexto.pl można pobrać jeden z trzech darmowych e-booków! A to mnie już interesuje :)


Wczoraj skusiłam się na romans Nory Roberts. Normalnie szkoda by mi było na niego pieniędzy, ale jak jest za free, to why not? Czasem fajnie jest poczytać nocą, kiedy nie można zasnąć, coś lekkiego i przyjemnego w odbiorze. 


Dziś - zainteresowałam się książką Beaty Pawlikowskiej. Baśnie są dobre w każdym wieku, nieprawdaż? We wtorek byłam na wystawie Lego (tak na marginesie - świetna sprawa! Powrót do dzieciństwa zaliczyliśmy z P.), to czemu dziś miałabym nie pobrać sobie za free baśni dla dzieci i dorosłych?


Do kompletu brakuje mi jeszcze książki Martyny Wojciechowskiej. Ale to wolałabym w wersji drukowanej i w pakiecie z pozostałymi tomami. Dlatego daruję sobie kolejną czekoladę. Chyba, że moja Mama ma gdzieś skitraną gorzką czekoladę Wedla i podzieli się kodem z córką ;) 

Jaki z tego morał?

Warto czasem kupić czekoladę. Nigdy nie wiesz, co Ci da w gratisie oprócz kalorii.



[zdjęcia pochodzą przekornie nie z nexto.pl, ale z publio.pl :D]

wtorek, 11 listopada 2014

Długi Weekend Książkowy :)

Lubię długie weekendy. A najbardziej lubię te, kiedy mogę pozwolić sobie na błogie lenistwo z książką w tle. I o ile dla każdej normalnej kobiety, której urodziny nieuchronnie się zbliżają, kolejny rok do przodu jest problemem, tak dla mnie jest zbawieniem i okazją do zasilenia biblioteki nowymi pozycjami. Dziękuję moim kochanym Rodzicom i Beatce z "Książki Moja Miłość" za dostawę moich "narkotyków" - w trzy dni wzbogaciłam się o 6 książek.


W pierwszej kolejności Rodzice przywieźli mi zdobytą w Biedronce kilka promocji książkowych temu "Piąta Aleja piąta rano" Sama Wassona. W Kielcach niestety nigdzie nie mogłam jej dostać, na Śląsku Rodzicom się udało - i to w ostatni dzień promocji, co zakrawa na cud.


Zaczęłam ją czytać w zasadzie od razu po złapaniu jej w swoje ręce i wiecie co? Jest świetna. Tematy okołohepburnowe nie są mi obce, ale tu treść dotyczy też filmu "Śniadanie u Tiffany'ego" i starego Hollywood (choć nie tak starego, jak w przypadku mojego ukochanego, oglądanego dziś z rozrzewnieniem "Przeminęło z wiatrem"). Ot, książka, którą od biedy można uznać za historyczno-biograficzną, ale nie ma tu zbędnego przynudzania, wręcz przeciwnie. 


Kolejną pozycją jest "Kochane Lato z Radiem" Romana Czejarka. Dla mnie, dziennikarki, jest to must have. Dlatego bardzo się cieszę, że dostałam na nią przydział z ksiazkowy-blog.blogspot.com, gdzie od blisko 1,5 roku recenzuję. Wydanie samo w sobie jest cudowne, radosne, letnie. Aż chce się czytać! Odebrane z poczty dopiero wczoraj, bo tuż przed weekendem minęłam się z listonoszem. Albo po prostu automatycznie włożył mi awizo do skrzynki, bo przy okazji ostatniej dostawy paczki z książką wyznałam mu z rozpędu miłość. Cóż. Zdarza się.

A po wizycie na poczcie pojechałam z Rodzicami na zakupy do Lidla. Trzeba korzystać z tego, że przyjechali i można autkiem podjechać do sklepu, a nie bawić się w Pudziana i tachać zakupy przez pół miasta :) No i skorzystałam... A najlepsze było to, że przy kasie się dowiedziałam, że to prezent urodzinowy - na 16 dni naprzód :D




"Zachłannych" Magdaleny Żelazowskiej znałam z publio.pl. Dobrze, że kiedy mieli tam swoją premierę, nie skorzystałam z okazji i nie kupiłam e-booka. Zaczęłam to dziś czytać i stwierdziłam, że - kurczę! - strasznie to prawdziwe. Słoiki w Warszawie - krótko, zwięźle i na temat. 


Kate Atkinson kupiłam do kolekcji, żeby "Zagadki przeszłości" stanęły obok "Jej wszystkie życia", przyznaję. Ale też dlatego, że to podobno cholernie dobry kryminał. A ja ostatnio mam po drodze z kryminałami.


Patrząc na kolejny tytuł - "Jaskiniowca" Jorna Liera Horsta - chyba głównie z dobrymi kryminałami mam po drodze... Obczajony na Instagramie, złapany do koszyka w Lidlu w ostatniej chwili. Coś czuję, że nie będę żałowała tej decyzji.


No i nowa książka Sue Monk Kidd, "Czarne skrzydła". Podobno genialna. Mnie zachwyca przede wszystkim okładka, w treść zagłębię się w odpowiednim czasie.



I tak to już ze mną jest. Kobiecie do szczęścia podobno niezbędne są buty, torebki i stos kosmetyków. Mnie - książki. Torebka w sumie też, najlepiej XXL, żebym mogła w niej nosić dużo książek. I fajnie, jakby miała mocne uszy, które się nie urwą pod ciężarem tychże książek... ;) Bo bycie książkoholikiem jest ciężkie nie tylko finansowo, ale i dosłownie.


Za to w długi weekend mogłam się ponapawać widokiem stosu nowych książek, o!