czwartek, 30 października 2014

Z miłości do...

Z miłości do książek, zaszczepianej we mnie od wczesnego dzieciństwa, skończyłam informację naukową i bibliotekoznawstwo. Czasem się do tego nie przyznaję, bo z reguły wywołuje to u słuchaczy niesmak, zaskoczenie albo po prostu śmiech i zażenowanie. Bo to podobno wstyd i w ogóle jak można takie beznadziejne studia kończyć, skoro bibliotekarz tylko siedzi i pije kawkę? Otóż bibliotekarz, drodzy czytelnicy, w obecnych czasach jest jak komputer. Musi wiedzieć wszystko o wszystkim albo - tu wersja łatwiejsza - mieć bardzo sprawną wewnętrzną wyszukiwarkę informacji. Kawa? Kto by miał na to czas...

Pamiętam praktyki studenckie, które odbywałam w kilku szkołach i w cudownej Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Kielcach. Wczoraj nawet wspominałam P., jak to z moją A. znalazłyśmy w dziale audiobooków, który akurat porządkowałyśmy, zużytą torebkę herbaty. Wciśniętą między kasety magnetofonowe. I jak paskowałyśmy książki, naklejałyśmy kody... I przypomniało mi się, jak już nie miałyśmy co robić (bo wszystko odbębniłyśmy w ekspresowym tempie, jak na ambitne studentki z powołaniem przystało) i czytałyśmy dowcipy, co lepsze "sprzedając" bibliotekarzom. Koło naszego stolika przeszedł wtedy starszy pan, i wymruczał "Hmmm. CZYTAJĄ." i odszedł :) Ach, ten wspomnień czar!

Sentyment do WBP mam olbrzymi. Do tego stopnia, że niedługo znowu zaniosę tam moje CV.

A w tak zwanym międzyczasie (pojęcie istniejące podobno głównie w języku niemieckim) wypożyczam tam tony książek. Nazywam ich moim dilerem, a książki - narkotykami. Jestem od nich uzależniona, a dilera mam najlepszego w mieście :)


Książki wypożyczone wczoraj - na każdą polowałam w promocjach Biedronki i Księgarni Kumiko, w końcu wypożyczyłam... Ciekawa ich jestem jak diabli!



"Narkotyki" sprzed miesięcy ;)

W WBP w Kielcach miałam przyjemność nie tylko odbywać praktyki i wypożyczać książki, ale też pomagać przy organizacji konferencji Stowarzyszenia Edukacja Przez Internet i brać udział w kilku spotkaniach autorskich. Najmilej wspominam czerwcowe spotkanie z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk i zeszłoroczne spotkanie z Szymonem Hołownią.

24.04.2013 r. - spotkanie z Szymonem Hołownią

8(?).06.2014 r. - spotkanie z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk 
(źródło zdjęcia: http://www.wbp.kielce.pl/)

Jednak w związku z moją miłością do biblioteki samej w sobie, nie zawsze byłam w porządku. Raz przetrzymałam książki w uczelnianej bibliotece (mea culpa!), ba, nawet dostałam wtedy karę!

Oto dowód - 40 groszy kary :D

No cóż. Nikt nie jest idealny.




Najlepszą biblioteką, z której zbiorów korzystam, nie jest jednak ani biblioteka uczelniana, ani WBP w Kielcach. Nie. Najlepszą jest moja własna biblioteka domowa, kompletowana przez kilkadziesiąt lat przez moich Rodziców, Dziadków, a od wielu lat również przeze mnie samą. I wiecie co? Studia magisterskie może i nie były mi potrzebne do ogarnięcia tego całego książkowego bałaganu, ale dały mi cholernie wielką satysfakcję. Poznałam pracę biblioteki od kuchni, poznałam fantastycznych ludzi i czuję się jeszcze bardziej zafascynowana instytucją biblioteki. Byłam egzaminowana z historii książki i bibliotek, z katalogowania, z wyszukiwania informacji w bazach danych (niektórych naprawdę "hardcorowych", np. amerykańskiej medycznej), ale z parzenia tej słynnej bibliotekarskiej kawy jakoś nikt nigdy nie próbował mnie egzaminować...

Nie noszę sweterków w romby. Nawet golfy mam schowane w głębi szafy. Nie noszę spódnic za kolano. Okularów ze szkłami grubości denka od butelki nie noszę od 7,5 roku. Mam kota.

Jestem bibliotekarką pracująca w domu i piszącą dla Was - i dla siebie - takie oto posty.

I jestem szczęśliwa.

wtorek, 28 października 2014

Dlaczego warto kupować w wysyłce?

Moja przygoda z wysyłką książek rozpoczęła się w 1995 roku, wraz z założeniem przez moją Rodzinkę karty klubowej Świata Książki. Tak z tym szaleliśmy, że do czasu przejęcia w 2011 roku Świata Książki przez Weltbild, moja Mama odgórnie dorobiła się złotej karty VIP (10 lat członkostwa było wymogiem, u nas było ich już sporo więcej) i naprawdę niezłych zniżek. Jednak wraz z przejęciem sieci karty stałego klienta, w tym VIP, "poszły się kochać", jak mówi moja koleżanka. Wielka, wielka szkoda. Potem już nie opłacało się mieć zniżek, a po 2013 roku (znowu przejęcie - tym razem to Świat Książki wraz z księgarniami "powstawał" zamiast Weltbilda) darowałam sobie użalanie się nad brakiem zniżek. Bo odkryłam promocje obowiązujące w wysyłce.

Wiadomo, najpierw posmakowałam wysyłki Empiku (trochę z nich zdziercy - mówię to z czułością, żeby nie było, bo sentyment do nich mam! - i nie mają najlepszej opinii, ale mają bogatą ofertę), Matrasa... A niedawno na Instagramie poznałam kultowy już adres: aros.pl.

W czwartkowy wieczór postanowiłam zaszaleć i sprawdzić, ile zapłaciłabym za cztery książki, na które ostatnio polowałam. Ich niskie ceny skusiły mnie na tyle, że zamówiłam je z dostawą do kiosku Ruchu (0,99 zł!!!) i wczoraj odebrałam. Mój chłopak potwierdzi, że z paczki cieszyłam się jak dziecko z prezentów od Mikołaja. A to tylko przedwczesny prezent na urodziny zrobiony samej sobie ;)


No i proszę. Oto moje wyczekane książeczki. Nowy Helprin, brakująca Lackberg i dwie książki Katarzyny Puzyńskiej :) Za wszystkie zapłaciłam 100 złotych i 4 grosze. Tak. Dobrze widzicie. W normalnej księgarni, w normalnych cenach, zapłaciłabym za nie dokładnie 170 złotych bez kilkunastu groszy. A nie mówiłam, że się opłaca?


WTRĄCENIE

Dialog z wczoraj. Osoby występujące: ja i P.
Karolina: No zobacz, ile oszczędziłam!
P.: A ile z tego wpłaciłaś na konto?

:D


Tak, wiem. Jestem krejzi. Albo dla purystów - CRAZY.

Powiem jednak krótko. Opłacało się. W normalnej cenie pewnie kręciłabym na nie nosem i miauczała Rodzicom, Babci, Cioci, P., kotu i milionowi innych osób, że mi się te książki marzą, ale szkoda mi na nie pieniędzy. A potem kupiła je i tak. Za 170 złotych. A tu, dzięki aros.pl (P: "Dobrze, że nie EROS!!!"), mogę czerpać podwójną przyjemność z ich czytania połączoną z satysfakcją oszczędzonych pieniędzy na inne wydatki.

Dodam, że pohamowałam się w ostatnim odruchu skąpstwa, przed złożeniem zamówienia w Księgarni Kumiko. Równie taniej, z ciekawymi promocjami. Powinno mi się zablokować dostęp do Internetu, naprawdę. A tymczasem idę czytać "Motylka"! ;) Gorąco polecam - wciąga!


sobota, 25 października 2014

Dziś w moim domu obchodzę szczególne święto! :)

Nie jest to 8 maja, czyli Dzień Bibliotekarza. Nie jest to 26 listopada, czyli moje urodziny. Nie jest to nawet Gwiazdka ani Wielkanoc. To dziesiąte urodziny mojego ukochanego kota. Dlatego dziś wpis będzie sentymentalny, z książkami w tle, ale kotem jako głównym bohaterem.



Jak na bibliotekarkę z krwi i kości przystało - mam kota. Choć "mam" to za dużo powiedziane. Kota nie da się posiadać, można być co najwyżej jego opiekunem. Jeśli kot wybierze Cię na swojego przyjaciela, możesz powiedzieć, że masz wielkie szczęście. A Franek wybrał mnie 25 grudnia 2004 roku, kiedy miał dwa miesiące - stąd data umowna jego urodzin to 25 października.



Zawadiaka Franca, wiosna 2005


 Historia mojej przyjaźni z Frankiem jest ciekawa od samego początku. Wspomnianego 25 grudnia 2004 roku, po wyjeździe Rodzinki przybyłej ze świąteczną wizytą, poszłam na spacer z psem. Nie planowałam tego, że po drugiej stronie ulicy jakiś malutki koteczek będzie gonił dwie nastolatki, próbując wyżebrać coś do jedzenia. I że się w nim z miejsca zakocham. Wskoczył na murek, do którego oczywiście podeszłam, uprzednio prosząc Mamę, żeby podała mi przez okno jakieś resztki ze stołu. Od tego się zaczęło. Kot pochłonął wszystko (do tej pory zasysa wszystko jak odkurzacz), a potem z mrukiem wcisnął mi się do rękawa kurtki. No sami powiedzcie - wygonilibyście malucha z rękawa? Exactly. Ja też nie wygoniłam.

Franek - wtedy jeszcze bezimienne kocię - był schorowany. Miał odmrożone łaputki, koci katar, no cudem go odratowaliśmy z weterynarzem dzień czy dwa później, jak już udało mi się do niego trafić. Ale pierwsza noc... Po burzliwych pertraktacjach z Babcią, która kategorycznie odmówiła przyjęcia pod swój dach kota, kot został przygarnięty na amen. I już pierwszej nocy obudził mnie, swoją Matkę z wyboru, włażąc na mnie, patrząc mi z czułością w oczy ("dziękuję, że mnie uratowałaś, już Cię kocham") i... potężnie kichając. Nie, nie przejęłam się tym, że mogłam się czymś zarazić. Umyłam twarz i poszłam spać. I tak zasypiamy razem od dekady.

Mój kot uczył się ze mną do matury. Potem wyjechał ze mną na studia (a właściwie wrócił na stare śmieci, bo przez 9 miesięcy mieszkaliśmy jeszcze z moimi Rodzicami na Śląsku), gdzie zdobył ze mną dwa dyplomy i UWIELBIAŁ leżeć na moich notatkach.



Franek - student informacji naukowej i bibliotekoznawstwa


Franek - student dziennikarstwa w czasie zimowej sesji egzaminacyjnej w styczniu/lutym 2013 roku


Kiedyś nie dał mi się uczyć do kolokwium z PR - zasnął na książce i nie dał się ruszyć. Wszelkie próby uwolnienia książki kończyły się zatopieniem w mojej ręce pazurów i zębów :)


Jak na kota-bibliotekarza przystało, Franek uwielbia książki (patrz: zdjęcie powyżej). Zawsze, kiedy robię porządki na półkach, dzielnie mi pomaga. Obwąchuje każdą książkę, kładzie się obok nich i pilnuje porządku.


Bardzo często czyta ze mną - miał okazję poznać moje lektury szkolne, akademickie, a także wszystko to, co czytam "tak po prostu". Uwielbia tulić głowę do otwartej książki, którą trzymam w rękach. Nieważne, że tym samym przeszkadza mi w czytaniu. I że czasem robi to, co w przypadku podręcznika z PR - gdy próbuję go przesunąć, bezczelnie mnie gryzie i drapie, choć jest bardzo grzecznym i delikatnym kotem.




"Mama, daj Kapuścińskiego!" ;)



"Madame" i Monsieur Francesco





Kradziej książek :)

Przez te wszystkie lata Pan Franciszek przeczytał setki książek. Przeżywał ze mną maturę, studia, dwie obrony dyplomów, zaprzyjaźniał się z moimi przyjaciółmi, teraz z P.... I nikt mi nie wmówi, że jest coś lepszego na tym świecie od jesiennych wieczorów spędzanych z książką, herbatką/kawką i mruczącym/chrapiącym jak stary chłop kotem u boku. 

I wiecie co? 

Rodzice mi chyba pozazdrościli, bo od kilku lat są opiekunami przygarniętej ze schroniska Panny Felicji. Też czytelniczki :)


Felka pomagała mi w wakacje sprzątać książki w moim pokoju u Rodziców :) 

Krótko mówiąc - koty i książki to jest TO :) I oby Franek i Felka żyli jak najdłużej!






Dopisek od Franka...


Ta szalona kobieta znowu o mnie pisze... :P

piątek, 17 października 2014

Ambitna Biedronka - TAK czy NIE?

Impulsem do napisania tego posta był artykuł o "wysokiej literaturze" w Biedronce, zwłaszcza komentarze pod jego udostępnieniem na facebookowym profilu "Czytam - kupuję". Czytałam je i zastanawiałam się, czy ludziom chodzi bardziej o to, że Polacy nie czytają (podobno) i nie kupują książek, czy że dyskonty sprzedają literaturę, która przez krytyków uważana jest za ambitną, a przez facebookowych fanów "Czytam - kupuję" za niewartą złotówki. Fakt - jeśli kogoś nie stać na książki, zawsze może korzystać z biblioteki. Ja osobiście każdy grosz wydaję właśnie na literaturę z górnej albo chociaż średniej półki (chyba nie jestem typową kobietą, bo na ciuchy, buty i torebki szkoda mi pieniędzy, a na książki wydaję je lekką ręką, o zgrozo!). I wcale nie uważam, że tytuły sprzedawane w Biedronce czy Lidlu są gorsze albo ludzie nie będą ich czytać. Jeśli komuś nie pasuje seria książek nominowanych do Nagrody Nike albo - co było wspomniane w komentarzach - do Nagrody Nobla (ja od siebie dorzucam Paszport Polityki i inne nagrody - choć te trzy są chyba w Polsce najbardziej popularne) bo uważa je za nic niewarte gnioty, to sorry - nie musisz ich człowieku czytać. Zostań przy mniej ambitnej literaturze. Choć dla niektórych ambitne są nawet Harlequiny.

Wychodzę z założenia, że nieważne co czytamy - grunt, że to robimy. Korzystam często z biblioteki. Kupuję książki, starając się choć trochę dać zarobić autorom, bo wiem, jaki to ciężki kawałek chleba. Kupuję, bo lubię wracać do książek. Kupuję na zapas (zarzut na Facebooku brzmiał mniej więcej "kupują a nie czytają"), bo niektóre książki w moim domu muszą swoje odleżeć. "Zaginiona róża" Serdara Ozkana czekała długo, a przeczytałam ją w godzinę. "Pamiętne lato" Lesley Lokko czekało rok, ale byłam nim zachwycona. Tak to już po prostu ze mną jest. Dlatego właśnie kupuję - z biblioteką nie ma tego komfortu i możliwości odłożenia książki "na za trzy miesiące", bo czeka na nią inny czytelnik. A ja po prostu lubię to leżakowanie książek. Są jak wino - im dłużej poleżą, tym bardziej się nimi delektuję.

Wracając do tematu ambitnej literatury w Biedronce... Wczoraj nie mogłam sobie odmówić czterech tytułów, których ceny były naprawdę przystępne. Gdybym już nie miała swojego egzemplarza, polowałabym też na "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator... Wypowiadający się na Facebooku narzekali na ceny tych książek - 23,99 i 29,99 zł. Podobno są za wysokie. Prawda jest taka, że za wszystkie w księgarni trzeba by zapłacić o wiele więcej. Ach, właśnie! Biedronka podobno zabija księgarnie! Robi im bezczelnie konkurencję, a kto by chciał spojrzeć na książki w dyskoncie spożywczym? Otóż JA. Ja bym chciała. I mnóstwo moich znajomych. Moje niedzielne wieczory uwieńczone są wejściem na stronę www Biedronki i sprawdzeniem, co nowego będzie w promocji książkowej. Bo naprawdę warto z nich korzystać.


I być może wszystkie te książki przeleżą kilka dni, tygodni czy miesięcy, ale zostaną w swoim czasie przeczytane. Bo literatura "wysoka" nie jest mi straszna. Być może Ci, którzy ją krytykują, po prostu jej nie rozumieją. Ja też nie udaję, że rozumiem wszystkie książki - to byłoby niemożliwe. I nudne. Przyznaję otwarcie, że ambitną literaturą zaraził mnie na amen mój wykładowca literatury współczesnej. Zaciekawił mnie już na pierwszych zajęciach, pozwalając nam z długiego spisu wybrać książki, które chcemy przerabiać na zajęciach (choć nie lubię słowa "przerabiać" - źle mi się kojarzy, jakbym mełła książki i je wypluwała w formie papki). Niektóre były bardzo trudne, niektóre banalnie proste w odbiorze. Ale dzięki Profesorowi poznałam wiele powieści laureatów Nagrody Nike czy Paszportu Polityki, których do tej pory nie czytałam. Za to będę mu wdzięczna do końca życia. Sprawił, że przestałam się bać choćby prób odbioru KAŻDEJ książki, jaką umieścił na swojej liście lektur. Tak, znany już przeze mnie Pilch też tam był. I Pilot, Myśliwski (to było moje kolejne do niego podejście, udane oczywiście), Terakowska (sic!) i Gretkowska.

Nie zmienia to faktu, że lubię czasem sięgnąć po coś typowo prostego i nieskomplikowanego. Czasem jednak nawet prosta beletrystyka jest ambitna. W każdej książce można znaleźć coś wartościowego, trzeba tylko chcieć. I tu dobrą robotę robią wydawcy czasopism kobiecych. Dwutygodnik "Pani Domu" z okazji swoich 20 urodzin dołączył do niektórych egzemplarzy książki - dwie niby niezbyt ambitne powieści dla kobiet, jedną fantastykę i... "Zimową opowieść" Marka Helprina. Za 11,99 zł.


Ja co prawda swój egzemplarz dostałam już jakiś czas temu od P., ale byłabym gotowa kupić drugi dla Mamy. W zasadzie gdybym miała na tyle pieniędzy - kupiłabym po egzemplarzu dla wszystkich bliskich znajomych. Bo to naprawdę cudowna książka. A grzechem byłoby nie skorzystać z takiej promocji, gdy jej cena rynkowa to blisko 50 zł.

Reasumując, książki nie zawsze są drogie. Wiem, że Polak chciałby mieć wszystko za darmo (patrz: piractwo e-bookowe - ale to temat na odrębny wpis) albo wręcz z dopłatą, ale bez przesady. Jakoś trzeba zadbać o rynek wydawniczy, prawda? Nawet kupując w Biedronce. Pokażmy, że Polska nie jest krajem ludzi nieobeznanych z literaturą... I doceńmy wysiłek pisarzy.

poniedziałek, 13 października 2014

"Historia pewnej dziewczyny" Lindsey Kelk

Lindsey Kelk to młoda brytyjska autorka literatury kobiecej (tzw. chick lit), autorka m.in. serii "I heart...". W Polsce, z tego co zauważyłam, z powodu tłumaczenia tytułów książek, często mylona jest z Isabelle Lafleche - autorką książek "Kocham Nowy Jork" i "Kocham Paryż".

Moja przygoda z książkami Kelk rozpoczęła się wraz z lekturą "Kocham Nowy Jork", a potem "Kocham Hollywood" (dalsze tomy nie zostały niestety wydane w Polsce). Spodobała mi się zawarta w nich spora dawka humoru i lekkie nieprzystosowanie do życia głównej bohaterki.


"I heart Vegas" zdobyłam w czasie jednego z pobytów w Anglii - wtedy był to bestseller, ale też najczęściej zostawiana w samolotach książka. Udało mi się skorzystać z mojej ulubionej promocji Tesco, jak widać po naklejce ;) Żałuję, że nie mam w swojej kolekcji pozostałych tomów serii - a Kelk napisała ich już kilka.


Całkiem niedawno ukazała się w Polsce "Historia pewnej dziewczyny" (oryg. "About a Girl"). Nie mogłam jej nie przeczytać. Pisałam już o tym, że kupiłam ją w zeszły wtorek i... Dziś skończyłam czytać. Wiem, wiem, pewnie powiecie, że długo ją czytałam, ale z reguły czytam wiele książek naraz, a Kelk chciałam się delektować. Mniej literówkami i błędami (do wspominanej wcześniej  "Prawdziwej krwi" doszło dziś "Wybrzeże Jersey" - nie, żebym była fanką tego programu, ale nazewnictwo jest powszechnie znane - i czy "Warsaw Shore" byłoby "Wybrzeżem Warszawy"?). 


Na samej książce nie zawiodłam się ani trochę. Historia była na tyle nieprawdopodobna, że można w nią uwierzyć. Przy odrobinie wiary w bajki. Młoda dyrektor kreatywna w wielkiej korporacji, Tess Brookes, zostaje zwolniona z pracy w momencie otrzymania awansu (niemożliwe? A jednak!), traci najlepszego przyjaciela przez przypadkowy seks, a jej współlokatorka doprowadza ją do ostateczności - Tess kradnie jej tożsamość i leci na Hawaje jako fotograf. To typowa komedia omyłek z romansem w tle i mądrymi wstawkami sympatycznego Ala, staruszka poznanego na plaży. W tej książce jednak nie tylko Tess nie jest tym, za kogo się podaje. 

"Historia pewnej dziewczyny" mówi o tym, że tak naprawdę sami stawiamy sobie granice, które boimy się potem przekraczać. I że warto czasem zaszaleć, bo do odważnych świat należy. Czytanie tej powieści było czystą przyjemnością. Polecam ją gorąco, nie tylko w lecie, na plaży czy pikniku. Więcej nie zdradzę - przekonajcie się do niej sami!

niedziela, 12 października 2014

Jesień is coming!

Coraz chłodniejsze wieczory i noce, coraz krótszy dzień... Coraz więcej czytania!

Z każdym rokiem coraz bardziej doceniam jesień. Kolory liści na drzewach naprawdę zaczynają mi się podobać. Przekonuję się też powoli do ciepłej herbaty (choć od lat jestem zdeklarowanym kawoszem). Muszę zabrać mój kocyk z IKEI kotu, bo ostatnio spał na nim - co prawda tylko, a może aż, pupą... Zważywszy na to, że nazywam go Dupośmierdkiem, koc nadaje się do prania :) A razem z termoforem stanowią teraz nieodłączny zestaw towarzyszący książkom.


Ostatnie kilka wieczorów spędzam nad książką Lindsey Kelk "Historia pewnej dziewczyny". Bo nawet ja czasem potrzebuję typowo babskiej literatury, a ta jest naprawdę przezabawna. Wkurzają mnie okropnie błędy, literówki i tak dalej, bo odrywają moją uwagę od treści i skupiam się na ogarniającej mnie irytacji, ale da się to przeżyć. Niestety przyzwyczaiłam się do takich błędów, choć nie powinnam. Wydawcy powinni zdecydowanie bardziej dbać o korektę.

Dziś rano podciągnęłam rolety i ujrzałam moje ukochane drzewo naprzeciwko okna, po drugiej stronie ulicy - jego liście na czubku są już czerwone. To po nim najbardziej widać jesień. 


Poranna kawa, książka, którą zaczęłam czytać z okazji zeszłotygodniowego wyjazdu z P. do Zakopanego... Żyć, nie umierać. Taką jesień lubię. Duże kubki, grube książki, ciepły koc i śpiący kot koło mnie.

A Wy?

sobota, 11 października 2014

Celebryta autorem czy autor celebrytą?

Przeglądając poranne wiadomości na Interii (przyznaję się do przeglądania działu "plotki") moją uwagę zwrócił tytuł: "Kolejny polski celebryta pisze książkę!". Jako że słowo "książka" wywołuje u mnie coś w rodzaju odruchu Pawłowa i po prostu MUSZĘ zajrzeć pod taki link, no cóż. Zajrzałam.

Ku mojemu zdumieniu chodziło o Michała Witkowskiego. No dobra, wiem, że ostatnio jest znany w pewnych kręgach jako blogerka modowa Michasia, ale litości - to wielokrotnie nagradzany pisarz! Sama mam kilka jego książek...


Na swoje nieszczęście jestem dziennikarką i wiem, jak powinien wyglądać nagłówek (zachęcać, zachęcać, zachęcać!), więc w tym przypadku uważam go za grube niedopowiedzenie. Celebrytą, drogi autorze newsa, jest Michał Piróg, tancerz, choreograf i opiekun modelek w pewnym programie. Jemu w napisaniu całkiem niezłej książki pomogła Iza Bartosz, znana jako eksnaczelna "Gali" i autorka biografii mamy Madzi z Sosnowca. Michał Witkowski jest pisarzem.


Widać różnicę?

Fajnie, kiedy autor jest też celebrytą, ale celebryta jako autor sprawdza się rzadko - patrz: Kinga Rusin, Kasia Cichopek, Ilona Felicjańska i inne. Na miejscu Michasi/Michała Witkowskiego byłabym co najmniej zniesmaczona. Ale może jemu to pasuje :)

czwartek, 9 października 2014

Fanpage na FB!

Zapraszam serdecznie na fanpage Karolina Furyk na Facebooku :)

https://www.facebook.com/karolina.furyk?fref=ts

Do zobaczenia wkrótce!

Chora na mola... książkowego.

Wiadomość dnia: Patrick Modiano dostał Nobla. Szkoda mi wieloletnich "murowanych" kandydatów do tejże nagrody. Znowu muszą obejść się smakiem. Z drugiej strony - gdyby nie Nobel, nie poznałabym wielu wspaniałych autorów: Saramago, Lessing, Munro... Pewnie przechodziłabym obok ich książek obojętnie, a ich nazwiska byłyby mi mniej lub bardziej znane, a jeszcze mniej czytane. Mo Yan do tej pory mnie irytuje, a jego "Kraina wódki" leży od kilku lat na mojej szafie. Na samym spodzie stosu książek. Podtrzymuje m.in. Pilota, Stasiuka i Chwina (choć do ostatniego mam dziwny sentyment przez "Hanemanna"). Czyli w sumie Mo Yan na coś się przydaje :)

Ale mniejsza z tym. Ostatnio kupiłam sporo ciekawych książek. Opłaca się polować na promocje (Empik: 3 za 2, Biedronka: 18,90 zł zamiast 24,99 w gazetce - kasjerka "zrobiła mi dzień"!), bo można wydać w zasadzie tyle samo pieniędzy, ile się zamierzało, ale mieć o wiele więcej tytułów na półce.

I tak oto kilka tygodni temu w promocji Biedronki nabyłam:


1. "Podróż na sto stóp" Richard C. Morais
2. "Pochłaniacz" Katarzyna Bonda

Morais zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Z reguły książki o kuchni czytam z zapartym tchem, dopóki nie zrobię się głodna i nie uświadomię sobie, że z moim antytalentem do gotowania nie jestem w stanie powtórzyć nawet połowy przepisów opisywanych w danej lekturze. Tu mogłam być głodna, ciągle nie potrafiąca gotować, ale zaczytana na całego. I chyba odnalazłabym się w takiej szalonej, hinduskiej rodzince.

Bondę dopiero zaczęłam pochłaniać. Na razie zapowiada się naprawdę nieźle. Wciąga. I jest fajnie wydana.

A poza tym nie powinno się mnie wpuszczać do Empiku i Tak Czytam (ulubiona tania księgarnia), bo wyniosłam z obu siedem książek, pozbywając się nieco ponad stu złotych z oszczędności. Kultura kosztuje ;)


1. "Nierządnica" Iny Lorentz
2. "Księgarenka w Big Stone Gap" Wendy Welch
3. "W szpilkach od Manolo" Agnieszka Lingas-Łoniewska
4. "Jedwabnik" Robert Galbraith/J.K. Rowling
5. "Historia pewnej dziewczyny" Lindsey Kelk
6. "Lalki" Karolina Święcicka
7. "Świat w mroku" Ignacy Chiger

Po kolei: "Nierządnica" to wydawana obecnie za 10 zł/tom seria, która przez moją 85-letnią Babcię została uznana za zboczoną. Czyli erotyka pełną gębą. I jako że Babcia stwierdziła, że seksu nigdy nie uprawiała, a dwóch synów posiada przez niepokalane poczęcie, o seksie czytać też nie zamierza. Ja zamierzam, bo nic co ludzkie nie jest mi obce. Opisy opisami, ale historia podobno ciekawa.

"Księgarenka w Big Stone Gap" kusiła mnie od momentu premiery. Sam fakt, że opowiada o otwarciu księgarni, przemawia na jej korzyść. Bo Karolinka lubi czytać książeczki o książeczkach. No i to tzw. "true story", więc tym bardziej chcę ją poznać - może i ja coś otworzę kiedyś, gdzieś...?

"W szpilkach od Manolo" to kryminał/romans polskiej pisarki znanej również jako Agnes Scorpio. Czaiłam się na ten tytuł dosyć długo, w końcu go zdobyłam. Hooray! Wydanie samo w sobie zachęca do czytania, a jako że książka nie jest długa, pewnie połknę ją któregoś jesiennego wieczora za jednym posiedzeniem :)

"Jedwabnik" to kolejna część przygód Cormorana Strike'a. Kupiłam do kompletu. I z sentymentu do pani Rowling. "Wołanie kukułki" zaczęłam i nie mogę skończyć - nawet nie dlatego, że jest beznadziejne - bo nie jest - ale mam milion innych książek do czytania. "Jedwabnik" swoje odstoi na półce, ale pewnie wtedy przeczytam wszystkie tomy naraz.

"Historia pewnej dziewczyny"... Cóż. Moja przygoda z Lindsey Kelk zaczęła się X lat temu, kiedy to w taniej księgarni kupiłam "Kocham Nowy Jork", a potem "Kocham Hollywood". Tak jak w przypadku książek choćby Sophie Kinselli - Lindsey Kelk gwarantuje niepohamowane wybuchy śmiechu. Nawet jeśli pełno w tym wydaniu literówek, które wybitnie mnie irytują. Tłumaczenia zresztą też - nie wpadłabym na nazwanie "True Blood"... fanfary... "Prawdziwą krwią" (tłumaczenie dosłowne), kiedy w Polsce zarówno dla serii książek jak i serialu funkcjonuje nazwa "Czysta krew". Ale co tam - Kelk to Kelk. Mistrzyni i tyle!

"Lalki" dokupiłam do kolekcji - cała seria "Babie lato" jest zabawna, więc to też musi być,. I hope so. No i lubię fiolet :D

"Świat w mroku" nie opowiada o wampirach czy innych ciemnych mocach, jak można przypuszczać po tytule. To opowieść ojca "Dziewczynki w zielonym sweterku". Nic Wam to nie mówi? A słyszeliście o nominowanym do Oscara filmie "W ciemności"? No właśnie - strzał w dziesiątkę! This is it! Ciężko to gdziekolwiek dostać, więc wyobraźcie sobie mój szok, kiedy zobaczyłam to za 9,90 zł w Tak Czytam. Szok w trampkach wręcz. To tak jakby trafić szóstkę w totka - niemalże niemożliwe. Choć pewnie wolałabym tę szóstkę w totka ;)

Wniosek jest jeden. Jestem chora. Jestem niereformowalnym molem książkowym. Książkoholikiem. I nie boję się do tego przyznać. Tylko obiecajcie - jeśli Rodzinka/Chłopak wyślą mnie kiedyś na leczenie - podsyłajcie mi jakieś fajne książki do szpitala, ok?

środa, 1 października 2014

Podróże literackie Karoli

Miałam okazję pozwiedzać trochę Anglię, Francję, Luksemburg i Litwę (między innymi) i dziwnym trafem ZAWSZE trafiałam na księgarnie, antykwariaty, biblioteki... Zboczenie zawodowe :) Albo po prostu znajomi, którzy zwracali na nie moją uwagę, wiedząc, że nie przejdę obok tych miejsc obojętnie.

Jak wiadomo - miejsca wiążące się z książkami zawsze mają swój urok, specyficzny, tak lubiany przez środowisko  bibliofilskie. Na sam widok napisu nad drzwiami potrafię doznać stanu euforii, nieważne, czy to biblioteka czy księgarnia. Książki są w środku? Jest i euforia. Radość, że książki były, są i będą. Są w sumie jedyną stałą w moim życiu, im jestem najwierniejsza - bo wierna w miłości jestem niesłychanie ;) I tak jak kobieta uzależniona od butów dostaje tzw. pierdolca na widok nowej kolekcji firmy Kazar (widziałam, d**y nie urywa - wolę premiery nowych książek), a facet z kryzysem wieku średniego MUSI mieć nowe Ferrari - ja muszę mieć książki. Po prostu muszę. Zbieractwo level hard. Pewnie właśnie dlatego za granicą ZAWSZE zwracam na nie uwagę, chcąc lub nie.


Zaczęło się od Anglii, od miasteczka Gravesend na wschód od Londynu. Nazwa uliczki mówi wszystko.


Kamień z Rosetty w British Museum. Ta radość, że zobaczyłam go na żywo - bezcenna!


Wystawa czasowa poświęcona Japonii w British Museum



I znowu British Museum :)

Potem przyszedł czas na wycieczkę studencką na Litwę... A Wilno, jak wiemy, przesycone jest literaturą i jej historią.


(Na zajęciach z romantyzmu akurat dzień po powrocie omawialiśmy "Dziady" - nie muszę chyba dodawać, że wrażenie było nieziemskie?)


Nie mogłam się oprzeć :) Szkoda, że ten antikvariatas na Lietuvas był zamknięty :(

Po jakimś czasie miałam okazję pojechać do Francji z przyjaciółką ze studiów - i w Luksemburgu zwróciła moją uwagę (dziękuję, Kasiu!) na Bibliotekę Narodową!


Luksemburg - Biblioteka Narodowa (też zamknięta, buuuu)

A na koniec, w Paryżu i okolicach, dorwałam się do kilku "książkowych" miejsc.


Księgarenka w Centrum Pompidou


Księgarnia w Wersalu


Galerie de la Sorbonne - zdjęcie robione przez szybę autokaru, kiedy Karolinka zorientowała się, że stoimy w korku koło tak cudownego miejsca. Żałuję, że bez przystanku. Ale kiedyś nadrobię!


Kupiłam tam "Małego Księcia" po francusku - to nic, że nie znam tego języka. Liczy się fakt, że to "Mały Książę"! Mój ulubiony fragment znalazłam :)

A jako że bibliofil z reguły ma kota...


W ogrodach Wersalu przypałętał się do mnie - i zasnął mi na kolanach - bezdomny kot. Nazwałam go Louis i miałam ochotę przygarnąć. Szkoda, że to Francja i daleko do domu... Bo maniery miał dobre ;)


Mam cichą nadzieję, że będzie mi dane zwiedzić jeszcze więcej księgarni i bibliotek, że książki już zawsze będą w jakiś sposób obecne w moich podróżach. Bo nieważne, w jakim języku są napisane. Książka to książka, a książki to moja miłość.