sobota, 3 grudnia 2016

"Biuro Przesyłek Niedoręczonych" Natasza Socha

W tym roku pałam miłością do Świąt Bożego Narodzenia. Albo to starość albo tęsknota za tym, co było, co mogło być... Wspominanie... To był bardzo ciężki rok, kto mnie zna bliżej ten wie, o co chodzi. Bardzo potrzebowałam książki, która przywróci we mnie miłość do Świąt, która sprawi, że mój wewnętrzny Grinch zniknie. I któregoś dnia po pracy dostałam paczkę z nową książką Nataszy Sochy. Zanim się za nią zabrałam (przez notoryczne zmęczenie po sajgonie w pracy) minęło trochę czasu, ale wiecie co? Było warto. Ta książka leczy, koi ból serca.

Zuzanna rozpoczyna pracę w Biurze Przesyłek Niedoręczonych, bo ucieka. Przed czym - dowiemy się w swoim czasie. W Biurze poznaje sympatyczną, acz oryginalną Milę, która wprowadza ją w świat niedoręczonych przesyłek świątecznych. Trochę naciągając zasady Biura otwierają list - list poniekąd miłosny. Okazuje się, że od 38 lat pewna para wysyła sobie co roku przed Świętami list, jeden jedyny w roku. Zakochali się w sobie w przeciągu kilku godzin, a ich miłość nie umarła przez te wszystkie lata, mimo że nie widzieli się od tamtej pory ani razu. Kim są Tekla i Gaspar i co ich łączy z pozostałymi bohaterami książki? Nie zdradzę, przekonajcie się sami. Powiem tylko jedno - świat jest mały, ale potrafi być totalnie pokręcony. Prawie jak wynajmowanie mieszkania z lotopałanką karłowatą ;)


Zuzanna postanawia połączyć tę dwójkę, odnaleźć ich i pomóc w zorganizowaniu spotkania w Wigilię. Czy jej się uda? I kim tak naprawdę jest Mila? Kim jest wyjątkowo upierdliwy sąsiad z góry, który zamiast imienia Stanisław dosyć dobrze mógłby nazywać się... Ebenezer? I czy rozpamiętywanie przeszłości jest ważniejsze niż łapanie życia takiego, jakim jest i wyciskanie go jak cytrynkę? Czy WARTO? 


Dawno nie czytałam tak ciepłej, wspaniałej książki świątecznej. Śledziłam losy bohaterów, jakby byli kimś mi bliskim. Naprawdę dawno tak się nie czułam. "Biuro Przesyłek Niedoręczonych" poprawia nastrój, pokazuje, że nie wolno się poddawać (nigdy!), i jest na wskroś przesiąknięte świątecznym klimatem. Daje Nadzieję. Czasem wystarczy tylko wziąć sprawy w swoje ręce i pomóc przeznaczeniu.


Ja jestem pod wrażeniem, a Wy? Dajcie znać!

sobota, 6 sierpnia 2016

Wakacje z Czwartą Stroną - Magdalena Wala "Marianna"

Zaniedbałam bloga. Przepraszam. To było trudne pół roku ze względu na kilka prywatnych spraw. Tęskniłam do pisania, ale nie umiałam się przełamać. Doceńcie moją szczerość i przyznanie się do błędu ;)

Wracam dziś z nową recenzją w nowej serii wpisów - "Wakacje z Czwartą Stroną". Bo kto jak kto, ale Czwarta Strona ma w ofercie książki, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie. I nie mówię tego dlatego, że dostaję od nich książki. Mówię tak, bo jestem obiektywna.

Zaczynam od ostatniej premiery, "Marianny" Magdaleny Wala.


Na początku zwróciłam uwagę na piękną okładkę. Jestem wzrokowcem, ale zawsze szczyciłam się tym, że nie oceniam książek po ich okładkach. Jeśli okładka oddaje treść - ekstra. Ta oddaje. Jest sobie Marianna, odpowiednik dzisiejszej zbuntowanej młodej kobiety. Jest sobie Powstanie Listopadowe. I jest sobie chęć walki, która w Mariannie rozwinęła się na tyle, że udawała mężczyznę i walczyła na froncie. Silna babka, co? Jednak wszyscy wiemy, jaki status miały kiedyś kobiety w pewnych sferach - miały leżeć i pachnieć, udawać głupiutkie i podporządkowywać się facetom. W większości przypadków, oczywiście (patrz: matka Marianny, która pracowała w polu, żeby leżeć i pachnieć mógł ojciec Marianny. Wstyd). Bohaterka zbuntowała się przeciwko temu wzorcowi kobiecości i postanowiła na równi z przedstawicielami płci brzydkiej walczyć w powstaniu. Nie był to jednak 1944 rok, kiedy walka taka (opcja kobieta-żołnierz, podkreślam to mocno) była powodem do dumy. W czasach Marianny była powodem do hańby. Bo od walki byli mężczyźni.

Spowodowało to, że Marianna trafiła do klasztoru, w którym, nie ukrywajmy, diabelnie się nudziła, a potem została zmuszona do zamążpójścia. Cóż, jakbym miała do wyboru zamknąć się w klasztorze do końca życia albo wyjść za mąż - też bym tak wybrała. To byłoby po prostu ciekawsze ;)

Matka Marianny, pochodząca ze szlachty, ale wyklęta przez rodzinę z powodu mezaliansu (ciekawe, po kim Marianna ma bunt we krwi, hę?) robi wszystko, by jej córka miała dobre życie. Zaaranżowane małżeństwo, nowe środowisko i nieco mroczny, świeżo nabyty przystojny małżonek z przeszłością - to przepis na niezłą zabawę. A jeśli dochodzi do tego pewien tajemniczy brat... Sza! Nic więcej nie zdradzę!


Magdalena Wala po raz kolejny udowadnia, że bawi się historią równie dobrze co postaciami, które kreuje w swoich książkach. To się po prostu świetnie czyta!

Moje drogie, bo do Was jest to głównie kierowane - jeśli macie jeszcze wątpliwości, co przeczytać w czasie urlopu/wakacji/weekendu/tygodnia pracy po pracy - oto je rozwiewam. Nie są to kolejne "Przypadki pewnej desperatki", to coś lepszego. 

Mam tylko jedną pretensję do autorki. 

KOBIETO, czemu tak późno zaczęłaś pisać?!




________________________________________________________

Egzemplarz recenzencki: wyd. Czwarta Strona (dziękuję jak zawsze)

Data premiery: 3 sierpnia 2016 r.

Cena: dobrze wydane 34,90 zł ;)

środa, 10 lutego 2016

Przechowywanie książek - gdzie i jak?

Przyznaję - mój pokój nie jest z gumy, ja kompulsywnie kupuję książki, ale nie bez powodu skończyłam bibliotekoznawstwo. Mam magistra z upychania książek!



Główne problemy czytelników-nabywców książek to:
a) brak miejsca na nowe książki,
b) brak czasu na czytanie nowych książek.



Czasem te dwa problemy łączą się w jeden - upchniesz nowość w jakieś dziwne miejsce, zapomnisz o niej i po jakimś czasie masz niespodziankę, bo znalazłeś książkę, w znalezieniu której wcześniej nawet Święty Antoni nie pomógł. Wiem co mówię. Ostatnio odkryłam na półce kryminał Nory Roberts, o którym zapomniałam kilka miesięcy temu, zaraz po wyprzedaży w Biedronce. A teraz mam w kolejce tyle książek, że nie wiem, kiedy sięgnę po tę konkretną.

Dotarłam już do etapu, kiedy nie jestem w stanie zrezygnować z kupowania książek, bo lubię te endorfiny w momencie wychodzenia ze sklepu z nową książką (albo kilkoma), a nie mam już miejsca w domu na ich magazynowanie. Nie należę też do ludzi, którzy oddają swoje książki. Niektórym ciężko to pewnie zrozumieć, w końcu to tylko książka, być może nigdy więcej do raz przeczytanej już nie wrócę, ale... to tak jakby pozbawić kolekcjonera połowy zbiorów. Z ta drobną różnicą, że u mnie to by skutkowało długotrwałym dołem, którego leczyłabym oczywiście nowymi zakupami książkowymi. To jak ze związkami - pakujesz się w drugi, żeby zapomnieć o pierwszym. Jak więc rozwiązać problem z brakiem miejsca?

Ładować książki wszędzie, gdzie się da.




Po pierwsze - mam swój system. Na wstępie kitram nowe książki, udaję, że wcaaaaale ich nie kupiłam dzisiaj, tylko leżały tu od dawna. Na przykład od tygodnia, ha! Na tę okoliczność dostałam od Mamy Patryka pudła z TK Maxx w kształcie książek. Żebym "kitrała książki, które kupię". Cóż, jak na razie skitrałam tam tylko Kodeks Karny. Przy pozostałych lecę na żywioł, bo do odważnych świat należy, i układam je obok łóżka, udając, że miałam je już dawno, ale akurat teraz miałam ochotę na ich czytanie (bo tam właśnie przechowuję książki z pierwszeństwem w kolejce).



Po drugie - zbieram pudła i pudełka wszelakiego sortu, byle były pojemne. Nie obchodzi mnie, czy to pudełko po butach, po przesyłkach z księgarni/wydawnictwa czy jest to pudło z IKEI. Pudło to pudło. Nadaje się do przechowywania książek, na których lekturę aktualnie nie mam ochoty. Bo musicie wiedzieć, że u mnie książka musi mieć swój MOMENT. Kupuję na zapas, a czytam w różnych terminach, czasem tego samego dnia, czasem po miesiącu, roku a niektórych książek sprzed dekady nawet jeszcze nie zaczęłam. Poza tym w pudłach książki się nie kurzą. I choć zwykle pamiętam, co mam w którym pudle, myślałam nad spisami albo zdjęciami zawartości na pudełku. Mogłoby to być niezłe ułatwienie.



Po trzecie - układam i przekładam książki na półkach jak porąbana nie tylko dlatego, że to mnie odpręża i naprawdę kocham to robić, ale też dlatego, że testowanie różnych konfiguracji pozwala na najbardziej efektywne (i efektowne) ułożenie książek. Staram się układać książki seriami, czasem mój system polega na układaniu książek w innych językach na innej półce, kryminałów na innej, serii danego wydawnictwa na jeszcze innej etc. Podejrzewam, że tylko ja ogarniam ten system. Gdyby ktoś mnie zapytał, gdzie mam jaką książkę - wiem, gdzie ona leży. I to nie tylko kwestia pamięci fotograficznej. Ponadto takie przekładanie książek eliminuje nam problem ze sklerozą książkową. Co jakiś czas przypominamy sobie, że wow, TO mieliśmy przeczytać rok temu! Trzeba TO nadrobić!



Po czwarte - wykorzystuję wolne przestrzenie. Niby normalka, ale dla każdego "wolna przestrzeń" znaczy co innego. Dla mnie wolna przestrzeń to każdy jej skrawek, dla kogoś to może być maksymalnie jeden rząd na półce. U mnie nie ma miejsca na estetykę, to by było dobre przy 1/100 moich zbiorów. Zawsze podobały mi się zdjęcia pokazowe w katalogach, wiecie, te fantazyjnie ułożone książki na stoliku kawowym, na regale kilka książek na krzyż... Ale w życiu to mi się nie sprawdza. W życiu mam książkowy pierdolnik. Niedługo moje książki zasłonią mi okno, wszystkie ściany i może nawet podłogi, ale to problem do rozwiązania - rozwiązaniem są inne meble, pojemniejsze. Przy wąskim i nieustawnym pokoju ciężko było 10 lat temu wstawić coś innego niż meblościanka (znienawidzona przeze mnie), w której na książki są zaledwie dwie większe i trzy mniejsze półki, a jedna z tych trzech mniejszych jest przeznaczona na filmy na DVD - w końcu jestem zwolenniczką Legalnej Kultury. To z powodu tego braku miejsca mam książki na biurku w ilościach hurtowych, na drukarce na oknie, na meblościance sięgające niemalże sufitu, na pudłach i w pudłach za drzwiami, przy łóżku i na oparciu łóżka. A wystarczyłyby ze dwa regały Billy z IKEI... No, może trzy. Góra dziesięć.


A kiedy nic z tego już nie zdaje egzaminu, pozostaje mi jedno rozwiązanie, całkiem przyjemne dla obu stron - wywożę książki do Rodziców :) Tam dostają drugie życie, ktoś ponownie się nimi delektuje, układa je w moim starym pokoju, a ja odwiedzam je tak często jak tylko mogę. Lub używamy z Panem Franciszkiem czytnika e-booków, bo na nim zawsze znajdzie się miejsce na nowości!





A w gratisie... Panna Felicja i gliwickie zbiory :)





A Wy gdzie trzymacie swoje książki? Jakie macie sposoby na ich przechowywanie? 
Jestem ciekawa waszych sposobów :)

środa, 3 lutego 2016

RECENZJA: Joanna Szarańska "I że ci nie odpuszczę"

Kiedy kilka tygodni temu siedziałam sobie grzecznie w domu na L4, trafiła do mnie przesyłka - zaproszenie ślubne. Stwierdziłam, że na ten ślub bardzo chętnie pójdę, że nie odpuszczę!

A potem otrzymałam książkę.





Już z zapowiedzi wydawniczej wiedziałam, że ten tytuł zdobędzie moje serce. Nie myliłam się. Usiadłam do książki i już po chwili rżałam ze śmiechu. Autentycznie rżałam. Nie wiem, jak Czwarta Strona to robi, ale wydaje książki autorek, które powodują u mnie niekontrolowane napady śmiechu, a u mojego kota urocze zniesmaczenie ("matka-wariatka"). Na bieżąco zamęczałam co śmieszniejszymi fragmentami Mamę, Ciocię, Patryka, kota, ba, nawet koleżanki z pracy. To nic, że często było to przerywane czkawką. 

Ale o co tyle hałasu?

Historia zaczyna się banalnie - panna młoda (Kalina) i pan młody (Patryk) przed ołtarzem, zamiast "i że cię nie opuszczę" okazuje się, że jednak ktoś tu kogoś opuścił, do tego z ciężarną przyjaciółką młodej (Jolantą). Standard. Nic, czego bym nie czytała już wcześniej. A POTEM SIĘ ROZKRĘCIŁO. Panna młoda, fanka Bridget Jones, wykorzystuje sprezentowany jej z okazji niedoszłego ślubu voucher i wyrusza w podróż, u celu której czeka na nią przeznaczenie - SPA.

Jednak tu zamiast spodziewanego odpoczynku mamy niespodziewaną pracę w podupadłym dworku, włamanie i... masaż olejem Kujawskim. Tak, to właśnie przy Kujawskim dostałam wspomnianej wcześniej czkawki.

Joanno Szarańska! 

Chcę być tak samo zabawna, kreatywna i żeby ludzie tak samo świetnie się bawili przy moim pisaniu, jak bawiłam się przy Twojej książce :)

I dziękuję za bibliotekoznawstwo Kaliny! Ja, absolwentka tego samego kierunku, o jakże podobnym imieniu i partnerze Patryku :D "I że ci nie odpuszczę" najwyraźniej było mi przeznaczone.  


Będę tęsknić za Kamiennym Kręgiem. Za Panią Elizą, za Nadzieją, za Szparką (mistrzostwo świata!!!), za wąsatym Karolem Broszko, za warszawiakami... No i za Kaliną i Markiem, oczywiście.



Jeśli lubicie powieści w stylu lekko pierdołowatej, ale przesympatycznej Bridget Jones połączone z klimatem polskiej wsi i odrobiną zabawnego kryminału - KONIECZNIE przeczytajcie "I że ci nie odpuszczę". Warto było czekać na tę książkę. 


Książka zrecenzowana dzięki Wydawnictwu Czwarta Strona
(trzymacie poziom!)

środa, 20 stycznia 2016

RECENZJA: Karolina Wilczyńska "Stacja Jagodno: Zaplątana miłość" i "Stacja Jagodno: Marzenia szyte na miarę"

Lubię recenzować kilka tomów naraz, zwłaszcza wtedy, kiedy łączą się ze sobą w jedną historię (patrz: recenzja książek Asa Hellberg). Wydaje mi się, że recenzowanie każdej po kolei ujawniłoby zbyt wiele fabuły, a ja wolę zachęcać Was do czytania, a nie streszczać książkę :)



Moja przygoda z Karoliną Wilczyńską zaczęła się, kiedy wiosną Marta z Życie Między Wierszami poleciła mi "Zaplątaną miłość". Zareklamowała mi ją jako książkę, której akcja rozgrywa się w Górach Świętokrzyskich. To mnie tknęło, nie powiem. Od kiedy mieszkam w Kielcach, mam fioła na punkcie tego miasta. Odkupiłam więc swój egzemplarz od Przemka z 3telnik.pl, drugi tom dostałam od wydawnictwa... i dałam się porwać tej historii.

Pierwsze wrażenie: nie mogę skupić się na fabule, bo akcja cały czas dzieje się w okolicy mojego domu :D Córka głównej bohaterki, Marysia, przechadza się ścieżką rowerową, którą ja biegałam, idzie do klubu, koło którego codziennie przechodzę, główna bohaterka, Tamara,  idzie do restauracji koło Rynku, wokół którego potem spaceruje... A żeby było śmieszniej - Marysia chodzi do szkoły, w której uczy Mama mojego P. Uwierzcie - miałam ją zapytać, czy nazwiska nauczycieli są fikcyjne, czy nie, hahaha.

Drugie wrażenie: ta historia jest taka... swojska. Tamara po małym, teoretycznie niewiele znaczącym incydencie przy organizacji wyborów jedzie na wieś, poznaje panią Różę, zaprzyjaźnia się z nią. W sumie sama chętnie bym się z nią zaprzyjaźniła, bo widać, że to mądra babka :) Przy okazji gdzieś po drodze spotyka faceta, z którym zaczyna się umawiać (jej córka zresztą też poznaje swojego Romeo). Poza tym podoba mi się przedstawienie przez autorkę relacji rodzinnych bohaterek - chodzi mi o te między Tamarą a Marysią i między Tamarą a jej matką, Ewą - są skomplikowane. Wbrew pozorom historia tych trzech pokoleń kobiet łączy się z historią pani Róży. Ale o tym SZA! Udajcie, że nie wiecie :)



Od tego zaczyna się cała seria. Wiecie, co jeszcze mnie w niej urzekło? To, że te wszystkie kobiety są takie ZWYCZAJNE. Ludzkie. Prawdziwe. Ich problemy z facetami, z pracą, z rodziną są codziennością nas wszystkich, w mniejszym lub większym stopniu. Ciągle tylko nie odkryłam, czemu akurat Wilczyńska tak dobrze to opisuje ;) Ma kobieta talent! A im dalej w las, tym więcej bohaterów, problemów, tajemnic i ich rozwiązań.

Poza tym...

Któregoś dnia pojechałam do Rodziców na Śląsk. Zwykle z Mamą pokazujemy sobie nowe książki, które kupowałyśmy od ostatniego spotkania. Mama z dumą ściągnęła z półki pierwszy tom serii, kupiony w Biedronce :D O czym to świadczy? Że czytać tę serię może KAŻDE pokolenie kobiet. Ba, nawet moja nieczytająca Ciocia stwierdziła, że chętnie to przeczyta. To znak. Ja Wam to mówię. To ZNAK. Mama oszalała na punkcie "Stacji Jagodno". I we trzy ze wspomnianą na początku Martą próbowałyśmy odnaleźć Jagodno na mapie. No bo jak go może nie być? Jagodna?! No way. Bo powiem Wam jedno - Świętokrzyskie rządzi! I jest piękne :)

Zapraszam do odwiedzenia Kielc, Jagodna... Mogę być Waszym przewodnikiem razem z autorką ;)




___________________________________________________________________________

Nie mogę się też oprzeć dwóm klipom z YouTube. MUSZĘ je Wam przy okazji pokazać, choć pewnie pierwszy z nich znacie z telewizji z Sabatu Czarownic :)




Świętokrzyskie Style! :D



A tu nasza duma, Vive Tauron Kielce, a gdzieś tam Anetka z synkiem Mikołajkiem <3




Seria zrecenzowana dzięki Przemkowi i Wydawnictwu Czwarta Strona :)

środa, 13 stycznia 2016

RECENZJA: Maria Paszyńska "Warszawski niebotyk"

Zawsze powtarzam, że urodziłam się jakieś 100 lat za późno. Klimaty i obyczajowość przełomu XIX i XX wieku to dla mnie bajka. Potem polubiłam - pod wpływem mojego Taty, zagorzałego fana literatury dotyczącej II wojny światowej - lata 1939-1945. Dużo na ten temat czytałam, czytam i czytać zapewne będę. Lubię te tematykę nie w kontekście polityki czy samej historii, ale lubię czytać o tym, jak się wtedy żyło ludziom. Kiedy do recenzji dostałam książkę Marii Paszyńskiej "Warszawski niebotyk" uznałam, że warto cofnąć się o kilka lat, do okresu międzywojennego. W końcu jest tak bliski tematyce II wojny światowej! Wyczuwało się nastroje ludzi, wojna wisiała w powietrzu, a ludzie byli zupełnie inni niż teraz. Życie było inne. WARTOŚCI.



No właśnie - w "Warszawskim niebotyku" spotykamy pięcioro przyjaciół. Młodych ludzi, młodszych nawet ode mnie. Pamiętających mniej lub bardziej I wojnę światową, uczących się, pracujących. Synów, braci, przyjaciół i kochanków. Ludzi takich, jak my.

Zaczęłam czytać tę książkę w pociągu i nie mogłam się od niej oderwać. Warszawa lat trzydziestych, tak inna od tej obecnie, ba, z wiadomych względów inna od tej w 1945... Opisy Marii Paszyńskiej sprawiły, że totalnie zagłębiłam się w to miasto. O budynku Prudentiala czytałam z reguły w kontekście II wojny światowej, a tu - dopiero rozpoczyna się jego budowa. Ale nie o tym chcę mówić.

Fabuła to losy pięciu mężczyzn, których przyjaźń w tamtym czasie bywała wystawiana na próbę. Przez miłość, przez uprzedzenia (jeden z nich jest Żydem) i przez nieco odmienny światopogląd. Nie patrzyli na to, co stanie się jutro, żyli chwilą, przygodą, która czeka za rogiem, nieźle przy tym kombinowali, żeby spełniać swoje marzenia :) Nie zawsze udawało im się dopiąć swego, czasami upadek był bolesny. Rozwijali się razem ze swoim miastem, znanym jako Paryż Wschodu. Byli przekonani, że mogą wszystko.



I wiecie co?

Wydaje mi się, że byli w tym strasznie podobni do nas. Z tą różnicą, że obecnie jesteśmy jako młodzi ludzie bardziej otwarcie roszczeniowi, bardziej wymagający od siebie i innych. Bardziej bezczelni w swoich poczynaniach. A to tamta bezczelność miała swój urok.

Rzeczywistość lat trzydziestych już nie wróci. Takie przyjaźnie może istnieją, a może nie. Kiedyś było inaczej, niekoniecznie łatwiej. Może mniej skomplikowanie. Ludzie byli bardziej zgrani ze sobą, bardziej otwarci na drugiego człowieka. Maria Paszyńska doskonale to oddaje w swojej książce.



Podsumowując, książka jak na literacki debiut jest majstersztykiem. Chyba nie ma w niej nic, do czego mogłabym się przyczepić. Będę do niej wracać. Zaczarowała mnie. Naprawdę mnie zaczarowała.

Mam nadzieję, że zaczaruje również WAS.


Książka zrecenzowana dzięki Wydawnictwu Czwarta Strona :)