wtorek, 28 maja 2019

"Zbuntowany Nowy Jork. Wolność w czasach prohibicji" Ewa Winnicka

Nowy Jork, Big Apple, NYC, zwał jak zwał. Miasto jedyne w swoim rodzaju. Miasto, w którym wiele się zaczęło. Nowa książka Ewy Winnickiej opowiada o Nowym Jorku w latach dwudziestych XX wieku, kiedy rządziła prohibicja - a przynajmniej udawała, że nie oddaje swej korony gangsterom.




Moi znajomi wiedzą, że moja obsesja dotycząca Nowego Jorku sięga moich lat nastoletnich, kiedy to jak młody pelikan łykałam wszystkie książki dotyczące tego miasta. Potem poznałam reportaże Ewy Winnickiej. Kilka lat temu czytałam jej książkę o Nowym Jorku, ale dopiero "Zbuntowany Nowy Jork. Wolność w czasach prohibicji" sprawił, że zapomniałam o wspominanej przez nią książce Magdaleny Rittenhouse, moim niedoścignionym ideale, i pomyślałam, że Winnicka też daje radę!



No bo słuchajcie, kogo nie oczarował klimat Wielkiego Gatsby'ego? Oglądałam chyba wszystkie ekranizacje, wydań książki też miałam sporo. Wiedziałam, czym była prohibicja i jak wpływała na ludzi, ale nigdy nikt tak obrazowo nie opisał lat dwudziestych w Stanach Zjednoczonych pod tym kątem - i po polsku. Kto by pomyślał, wtedy, sto lat temu, że jedna ustawa będzie miała taki wpływ na ludzi, na kulturę, na zmiany społeczne i obyczajowe? Zaczęło się od grupy ludzi, która uważała, że alkohol to - powiedzmy sobie szczerze - wymysł szatana. Postanowili sprawić, że zostanie towarem zakazanym i o dziwo udało im się do tego pomysłu przekonać całkiem sporą grupę ludzi. Nastały lata prohibicji.

Ale czy na pewno?




Wiadomo, że zakazany owoc smakuje najlepiej i tak też było w tym przypadku. Rozwijały się bary, w których alkohol podawano ukradkiem, choć każdy wiedział, co jest grane, w końcu brali w tym udział nawet bogacze (zwłaszcza oni?), politycy. Nastąpiły czasy rozluźnienia obyczajowego, kobiety nabrały pewności siebie, zaczęły flirtować otwarcie, spożywać alkohol na równi z mężczyznami, zmienił się też ich wygląd. Mężczyźni zaczęli "bawić się" w gangsterkę. Po okresie prohibicji niż już nie było w Stanach Zjednoczonych takie samo, a Nowy Jork na pewno. Nowy Jork, w którym cała ta przemiana się zaczęła. W którym mieszkali przedstawiciele wielu kultur, krajów, reprezentujący różne poglądy na życie.

Ewa Winnicka z rozmachem opisuje lata dwudzieste w Nowym Jorku. Czyta się to nie tylko jako reportaż o ludziach, o przemianach, ale też jako niesamowitą, historyczną opowieść o mieście, które nigdy nie zasypia. Pokazuje też, że radykalizm bywa niebezpieczny i stwarza możliwości do rozwoju czegoś, co nigdy nie powinno się rozwinąć. Gdyby blask, błysk i cały ten glamour zrzucić, zdrapać, odkryć - zobaczylibyśmy Nowy Jork, którego nie chcielibyśmy znać, którego byśmy się bali. Należy sobie tu zadać pytanie - czy prohibicja była czymś pozytywnym czy negatywnym? To pytanie pozostawiam bez odpowiedzi. Znajdziecie ją - a przynajmniej wiele was na nią naprowadzi - w książce Ewy Winnickiej. Sprawi też, że zastanowicie się, czy ograniczenia sprowadzają na nas wolność, czy może wolność nas ogranicza...?



Niech nowojorski bunt będzie z Wami!



Dodatkowym atutem są archiwalne zdjęcia Nowego Jorku lat dwudziestych.



A przy okazji - polecam Wam też inne książki Ewy Winnickiej, moje serce zdobyli przede wszystkim "Londyńczycy" i "Angole" :)


wtorek, 28 sierpnia 2018

"O drzewach, które wybrały Tatry" - Tomasz Skrzydłowski, Beata Słama

Kojarzycie ten rodzaj książek, które teoretycznie nie są dla Was? Te, które podziwiacie z daleka, bo nie wzbudzają Waszego większego zainteresowania, ale coś Was do nich przyciąga? No właśnie, popełniłabym błąd, zaliczając "O drzewach, które wybrały Tatry" do tej właśnie kategorii. Zaczęłam ją czytać w autobusie, wzbudzając zainteresowanie podróżnych niesamowitą okładką, stylizowaną na buk. W sumie niezła gra słów - book/buk ;) Wiem, że to nie jedyna wersja okładki, ale ta podoba mi się najbardziej.



Do rzeczy - książka nie jest i nie będzie bestsellerem, będzie raczej niedoceniona, niestety! Nie ma za wielkiego popytu na książki o drzewach i przyrodzie, chyba że napisał je Peter Wohlleben, no i tę konkretną wydało Wydawnictwo Tatrzańskiego Parku Narodowego, co automatycznie zawęża krąg odbiorców - a szkoda. Gdyby więcej osób ją przeczytało, może zasoby Tatrzańskiego Parku Narodowego byłyby bardziej szanowane i bardziej by o nie dbano na szlakach turystycznych (i nie tylko).




Każdy rozdział tej wspaniałej książki jest poświęcony innemu gatunkowi drzewa. Każdy z nich jest omówiony bardzo dokładnie, począwszy od historii i kultury przez rozmnażanie aż po np. zastosowanie nasion. Nudne? A skąd! Nie spodziewałam się, że będę tak żądna wiedzy, że po lekturze tej pozycji zapragnę zostać niemalże biegłym dendrologiem i będę chciała zasiać kolejne drzewo w swoim trzydziestodwuletnim życiu ;) Niestety w dalszym ciągu nie przekminiłam, co z przyjacielem zasialiśmy przeszło 20 lat temu na podwórku. Ale wiecie co? Rośnie do dzisiaj, więc nie jest źle. Drzewa potrafią sobie radzić świetnie same. Swoją drogą - do książki dostałam gratis nasionka buka do rozsiania w świecie :)



Czymś, na co zwróciłam uwagę, jest nietypowy grzbiet książki - w zasadzie jego brak - i przepiękne fotografie w środku. Dzięki tym zdjęciom zaczęłam rozpoznawać drzewa w okolicy i na wycieczkach - w końcu, bo zawsze miałam z tym problem. Kora kojarzyła mi się raczej z nieodżałowaną piosenkarką niż z drzewem (choć mówię to raczej pół żartem, pół serio). Byłam głupia. Teraz, dzięki "O drzewach, które wybrały Tatry", jestem nieco mądrzejsza, hurra! Plusem książki jest to, że jest pisana językiem, który przemawia do odbiorców prostotą, więc jest szansa, że dzięki recenzjom w sieci przeczyta ją typowy Kowalski ;)



Reasumując - nie jest to lektura do poduszki, na wakacje. To raczej lektura do posiedzenia nad nią, kontemplacji nad potęgą natury i tego, co człowiek może zniszczyć i niestety regularnie niszczy. A wszystko to na naszym tatrzańskim podwórku. Jeśli planujecie wypad w Tatry, ta książka jest pozycją obowiązkową, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o tatrzańskim drzewostanie. A uwierzcie mi na słowo - cholernie warto.



wtorek, 13 lutego 2018

Fiona Barton - "Dziecko"

Kiedy dostałam propozycję zrecenzowania tej książki, nie znałam zupełnie jej autorki. Żałuję. I cieszę się, że to się zmieniło.

"Dziecko" to tak naprawdę nie tylko thriller, ale też niesamowita opowieść o skrywanych przez wiele lat tajemnicach i ich wpływie na człowieka. Brzmi banalnie? Być może, ale uwierzcie - o ile na początku czytałam tę książkę tylko z zaciekawieniem, tak później nie byłam w stanie się od niej oderwać!



Przeplata się tu historia trzech (a właściwie czterech) obcych kobiet. Kate, dziennikarka, stara wyjadaczka na skraju zwolnienia, która zobaczywszy nagłówek w prasie postanawia zagłębić się w historię szkieletu dziecka znalezionego na budowie, wyczuwając w tym dobry materiał na tekst, który uratuje jej etat. Emma, tajemnicza kobieta z wielkimi problemami natury psychicznej, wspierana przez ukochanego męża i od młodości tłamszona przez matkę, Jude, która jest tak toksyczna, jak tylko może. I w końcu Angela, kobieta, której dziecko porwano ze szpitala i która od lat go szuka. W pewnym momencie losy tych kobiet krzyżują się ze sobą, a tajemnica noworodka z placu budowy (i nie tylko) zostaje rozwiązana.

Wielki plus to bohaterowie, nakreśleni są w ciekawy sposób. Ja osobiście najbardziej wczuwałam się w Kate, pewnie zadziałała jakaś chora dziennikarska solidarność ;) Zawsze lubiłam powieści o śledztwach dziennikarskich, choć tyle mi zostało po studiach... Miałam ochotę pocieszać Emmę, potrząsnąć mocno Jude (wielokrotnie!) i przytulić mocno Angelę. I naprawdę długo nie spodziewałam się, jakie będzie zakończenie tej książki, a wiele mnie kosztowało, żeby nie zajrzeć na jej koniec.



Jedno jest pewne.

"Wdowa" Fiony Barton jest następna w kolejce, już ją kupiłam i na pewno jej nie odpuszczę, bo jeśli jest tak dobra jak "Dziecko", to Fiona Barton zostanie moją kolejną ulubioną pisarką. I Wam ją polecam, premiera "Dziecka" już pojutrze, 15 lutego. To idealna książka na spóźnione Walentynki, jeśli ktoś lubi takie prezenty, będzie jak znalazł :)




Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca

środa, 22 listopada 2017

Recenzja: "Komisarz" Paulina Świst

Dziś 22 listopada, a to oznacza, że ma miejsce premiera "Komisarza", kontynuacji "Prokuratora" Pauliny Świst. Od kilku tygodni zbieram się do zrecenzowania tej książki, ale jakoś tak życie umykało mi w tempie ekspresowym i dopiero w DP - Dzień Premiery - znalazłam na to czas. Jednak co się odwlecze... ;)


Zacznijmy od tego, że boję się kontynuacji. Czy to książka, czy film, druga i kolejna część z reguły są gorsze albo po prostu tak inne od początku serii, że aż żal ściska mój wypracowany bieganiem tyłek. Tu jest inaczej. Odrzuca mnie od erotyków, dlatego nie bardzo widziała mi się recenzja już pierwszej książki Pauliny Świst, a tu nagle - zaskoczenie! Ale o tym już pisałam w lipcu, przy okazji recenzji "Prokuratora". Większym zaskoczeniem było to, że w drugim tomie jest jeszcze więcej akcji choć myślałam, że to niewykonalne, a mniej scen erotycznych (w sumie to nie liczyłam, tak tylko na oko z wadą -8,5 mówię :P). Tym razem głównymi bohaterami są rozpieszczona córka biznesmena, Zuzanna Kadziewicz i komisarz Radosław Wyrwa, znany nam z "Prokuratora". Początek jest obiecujący - posługując się grzeczną córeczką, gliniarz pod przykrywką próbuje rozpracować ojca Zuzanny, handlującego żywym towarem. Babkami z Ukrainy. Tatuś ma jednak pecha nie mniejszego od nieszczęśliwie zakochanej w komisarzu córki i od jakiegoś czasu ma na pieńku z ukraińską mafią. Postanawia współpracować z policją, ale nie do końca jest w tym szczery. Wiadomo, każdy chce ugrać co może, by było mu najlepiej. I tu pojawiają się schody...

W książce nie zabrakło bohaterów debiutanckiej książki Pauliny Świst, czyli mecenas Kingi Błońskiej i prokuratora Łukasza Zimnickiego (wspominałam już, że ich uwielbiam?) oraz Szarego, którego stan psychiczny jak zwykle pozostawia wiele do życzenia. I uwaga, Szary ma następcę! Nikt nigdzie nie może czuć się bezpiecznie, nikt nie może być pewien, czy ktoś nie czyha na jego życie. I czy każdy jest tym, za kogo się podaje. Lajf is brutal and full of zasadzkas, jak to mówią.


Bardzo zaciekawił mnie wątek handlu żywym towarem, fajnie, że taki temat został poruszony. Fabuła jest poprowadzona lepiej niż w poprzedniej części, mniej jest erotyki, nie mogę się przyczepić do rozwoju akcji ani do dialogów, które sprawiają, że "Komisarza", tak jak "Prokuratora", da się przeczytać bez problemu w kilka godzin. Może to być typowy zapychacz czasu w pociągu albo umilacz wieczoru przy herbacie/kawie/winie/drinku z palemką. Nie jest to dzieło na miarę Pulitzera czy Nobla (choć kto tam wie, kim naprawdę jest Paulina Świst, może to Kazuo Ishiguro? Pytaliście ją? Bo ja pytałam Paulinę kim jest, ale z wiadomych względów nie odpowie na to pytanie, hahaha), ale uważam, że jeśli tylko ktoś lubi dobrą akcję, która wciąga od pierwszych stron, ciekawych, nietuzinkowych bohaterów - będzie zadowolony z lektury "Komisarza".

I wiecie co? Czekam na kolejną część. Już mam swoje typy na głównego bohatera ;) Oby Paulina Świst trzymała poziom, bo jak na razie jest naprawdę nieźle! Weszła z przytupem do światka polskiego kryminału, erotyków i pozamiatała, jak na dobrego prawnika na sali rozpraw przystało.

Good job, Pani Mecenas :)

niedziela, 23 lipca 2017

Recenzja: "Prokurator" Paulina Świst

W pracy, w chwilach największego zapracowania, zdarza nam się plotkować o książkach. Popularnością cieszą się - dziwnym trafem - książki z prawem w tle. Któregoś dnia M. rzuciła tytuł "Prokurator". Jedyna książka, jaką znałam pod tym tytułem, to rozmowa z Małgorzatą Ronc. M. jednak oświeciła mnie, że chodzi jej o książkę debiutantki ukrywającej się pod pseudonimem Paulina Świst. Kobiety z mojego rocznika i mojego rodzinnego miasta. Akcja dzieje się w Gliwicach, więc... Przyjęłam wyzwanie.




Trochę trwało, zanim znalazłam chwilę, by usiąść nad tą książką. Ale wiecie co? Jak już usiadłam na tyłku (ostatnio rzadko mi się to zdarza, wolę iść pobiegać), wciągnęła mnie bez reszty. Erotyki mnie nie interesują, a wydawało mi się, że to erotyk. Nic bardziej mylnego. Wiem, że nie powinnam używać wulgaryzmów, ale czasem trzeba - to zajebista książka, połączenie kryminału z romansem, ale przeważa tu jednak kryminał. I to naprawdę dobrze skonstruowany. Czytałam go u Rodziców w Gliwicach - bo gdzieżby indziej - i zastanawiałam się, o jakie miejsca chodzi autorce. Chyba je trochę rozszyfrowałam ;) To taki bonus lekturowy dla mnie jako gliwiczanki. Akcja rozpoczyna się, kiedy zdradzona przez męża adwokat, Kinga Błońska, postanawia wyluzować. Poznaje przystojnego mężczyznę, poznają się... cóż. Dogłębnie. Ona ma jednak na głowie ważną sprawę karną - swojego przyrodniego brata, który szantażem zmusza ją do bycia swoim obrońcą. Brzmi jak szaleństwo, ale prawdopodobne szaleństwo. Pech, że przystojniak okazuje się prokuratorem prowadzącym tę ciężką sprawę. Tu następuje ciąg wydarzeń z porwaniami i morderstwami w tle. Brzmi jak standardowy kryminał? Ale nim nie jest. Najlepiej, jak przekonacie się o tym sami. Od tej akcji nie da się oderwać. Jedyne co wciągało mnie równie mocno przez 30 lat bycia molem książkowym to opis bitwy pod Helmowym Jarem u Tolkiena. Do tego należy dołączyć dużą dawkę humoru w dialogach i mamy gwarantowany (niech już będzie nieco erotycznie) orgazm czytelniczy. I tak jak M. - zamiast czytać książkę przez kilka dni, czytałam ją raptem kilka godzin.



Najbardziej podobało mi się to, że widać, że autorka jest prawnikiem. Nie ma przekoloryzowania, przekłamań, jest dużo wiedzy wykorzystanej w fabule. Mam do czynienia z tą branżą i być może dlatego jeszcze lepiej czytało mi się "Prokuratora".



Podsumowując - Paulina Świst robi to dobrze. Czekam na kontynuację i wiem, że będzie tak dobra jak tom pierwszy! A Wy zabierajcie się za lekturę, na lato jest idealna. Na plaży, w domu, w lesie, gdziekolwiek. To lektura dla odważnych, ale nie tylko. Przekonaj się sam, Czytelniku. I niech mnie dunder świś(t)nie, jeśli Ci się nie spodoba.



Za książkę uprzejmie dziękuję Wydawcy. Za treść - Autorce :)

sobota, 3 grudnia 2016

"Biuro Przesyłek Niedoręczonych" Natasza Socha

W tym roku pałam miłością do Świąt Bożego Narodzenia. Albo to starość albo tęsknota za tym, co było, co mogło być... Wspominanie... To był bardzo ciężki rok, kto mnie zna bliżej ten wie, o co chodzi. Bardzo potrzebowałam książki, która przywróci we mnie miłość do Świąt, która sprawi, że mój wewnętrzny Grinch zniknie. I któregoś dnia po pracy dostałam paczkę z nową książką Nataszy Sochy. Zanim się za nią zabrałam (przez notoryczne zmęczenie po sajgonie w pracy) minęło trochę czasu, ale wiecie co? Było warto. Ta książka leczy, koi ból serca.

Zuzanna rozpoczyna pracę w Biurze Przesyłek Niedoręczonych, bo ucieka. Przed czym - dowiemy się w swoim czasie. W Biurze poznaje sympatyczną, acz oryginalną Milę, która wprowadza ją w świat niedoręczonych przesyłek świątecznych. Trochę naciągając zasady Biura otwierają list - list poniekąd miłosny. Okazuje się, że od 38 lat pewna para wysyła sobie co roku przed Świętami list, jeden jedyny w roku. Zakochali się w sobie w przeciągu kilku godzin, a ich miłość nie umarła przez te wszystkie lata, mimo że nie widzieli się od tamtej pory ani razu. Kim są Tekla i Gaspar i co ich łączy z pozostałymi bohaterami książki? Nie zdradzę, przekonajcie się sami. Powiem tylko jedno - świat jest mały, ale potrafi być totalnie pokręcony. Prawie jak wynajmowanie mieszkania z lotopałanką karłowatą ;)


Zuzanna postanawia połączyć tę dwójkę, odnaleźć ich i pomóc w zorganizowaniu spotkania w Wigilię. Czy jej się uda? I kim tak naprawdę jest Mila? Kim jest wyjątkowo upierdliwy sąsiad z góry, który zamiast imienia Stanisław dosyć dobrze mógłby nazywać się... Ebenezer? I czy rozpamiętywanie przeszłości jest ważniejsze niż łapanie życia takiego, jakim jest i wyciskanie go jak cytrynkę? Czy WARTO? 


Dawno nie czytałam tak ciepłej, wspaniałej książki świątecznej. Śledziłam losy bohaterów, jakby byli kimś mi bliskim. Naprawdę dawno tak się nie czułam. "Biuro Przesyłek Niedoręczonych" poprawia nastrój, pokazuje, że nie wolno się poddawać (nigdy!), i jest na wskroś przesiąknięte świątecznym klimatem. Daje Nadzieję. Czasem wystarczy tylko wziąć sprawy w swoje ręce i pomóc przeznaczeniu.


Ja jestem pod wrażeniem, a Wy? Dajcie znać!

sobota, 6 sierpnia 2016

Wakacje z Czwartą Stroną - Magdalena Wala "Marianna"

Zaniedbałam bloga. Przepraszam. To było trudne pół roku ze względu na kilka prywatnych spraw. Tęskniłam do pisania, ale nie umiałam się przełamać. Doceńcie moją szczerość i przyznanie się do błędu ;)

Wracam dziś z nową recenzją w nowej serii wpisów - "Wakacje z Czwartą Stroną". Bo kto jak kto, ale Czwarta Strona ma w ofercie książki, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie. I nie mówię tego dlatego, że dostaję od nich książki. Mówię tak, bo jestem obiektywna.

Zaczynam od ostatniej premiery, "Marianny" Magdaleny Wala.


Na początku zwróciłam uwagę na piękną okładkę. Jestem wzrokowcem, ale zawsze szczyciłam się tym, że nie oceniam książek po ich okładkach. Jeśli okładka oddaje treść - ekstra. Ta oddaje. Jest sobie Marianna, odpowiednik dzisiejszej zbuntowanej młodej kobiety. Jest sobie Powstanie Listopadowe. I jest sobie chęć walki, która w Mariannie rozwinęła się na tyle, że udawała mężczyznę i walczyła na froncie. Silna babka, co? Jednak wszyscy wiemy, jaki status miały kiedyś kobiety w pewnych sferach - miały leżeć i pachnieć, udawać głupiutkie i podporządkowywać się facetom. W większości przypadków, oczywiście (patrz: matka Marianny, która pracowała w polu, żeby leżeć i pachnieć mógł ojciec Marianny. Wstyd). Bohaterka zbuntowała się przeciwko temu wzorcowi kobiecości i postanowiła na równi z przedstawicielami płci brzydkiej walczyć w powstaniu. Nie był to jednak 1944 rok, kiedy walka taka (opcja kobieta-żołnierz, podkreślam to mocno) była powodem do dumy. W czasach Marianny była powodem do hańby. Bo od walki byli mężczyźni.

Spowodowało to, że Marianna trafiła do klasztoru, w którym, nie ukrywajmy, diabelnie się nudziła, a potem została zmuszona do zamążpójścia. Cóż, jakbym miała do wyboru zamknąć się w klasztorze do końca życia albo wyjść za mąż - też bym tak wybrała. To byłoby po prostu ciekawsze ;)

Matka Marianny, pochodząca ze szlachty, ale wyklęta przez rodzinę z powodu mezaliansu (ciekawe, po kim Marianna ma bunt we krwi, hę?) robi wszystko, by jej córka miała dobre życie. Zaaranżowane małżeństwo, nowe środowisko i nieco mroczny, świeżo nabyty przystojny małżonek z przeszłością - to przepis na niezłą zabawę. A jeśli dochodzi do tego pewien tajemniczy brat... Sza! Nic więcej nie zdradzę!


Magdalena Wala po raz kolejny udowadnia, że bawi się historią równie dobrze co postaciami, które kreuje w swoich książkach. To się po prostu świetnie czyta!

Moje drogie, bo do Was jest to głównie kierowane - jeśli macie jeszcze wątpliwości, co przeczytać w czasie urlopu/wakacji/weekendu/tygodnia pracy po pracy - oto je rozwiewam. Nie są to kolejne "Przypadki pewnej desperatki", to coś lepszego. 

Mam tylko jedną pretensję do autorki. 

KOBIETO, czemu tak późno zaczęłaś pisać?!




________________________________________________________

Egzemplarz recenzencki: wyd. Czwarta Strona (dziękuję jak zawsze)

Data premiery: 3 sierpnia 2016 r.

Cena: dobrze wydane 34,90 zł ;)